Opowieść kobiety, która ucieka, by odnaleźć siebie. Inspirująca refleksja o odwadze, jakiej wymaga podążanie własną drogą. Powieść o dobroczynnym wpływie jogi nie tylko na ciało, ale też na ducha. Dla każdego, kto kiedykolwiek próbował stanąć na głowie, trzymając obie nogi na ziemi.

FRAGMENT 1

Moje życie zaczęło obracać się wokół wtorkowych i czwartkowych wieczorów; były to wielbłądzie garby na plecach roboczego tygodnia. W przerwach między nimi pracowałam nad swoimi pozycjami, swoim oddychaniem, sobą.
Nie całkiem miałam pojęcie, co robię. Dosłownie. Czy był to trening? Medytacja? Czy co? Jonathan wyjaśnił, że hatha-joga oznacza zwyczajnie wykonywanie asan. Dzieliła się ona na wiele rodzajów: była joga iyengar, polegająca na cyzelowaniu pozycji; energiczna ashtanga; joga odnawiająca; jak również niezliczona ilość innych.
– Na tych zajęciach nie uprawiamy konkretnego stylu. Czerpiemy ze wszystkich tradycji. Więc nazywamy to zwyczajnie hatha-jogą. „Ha” odnosi się do prawej strony ciała, do słonecznej energii, do wigoru. „Tha” odnosi się do lewej strony, do księżyca, do pasywności. „Joga” oznacza dosłownie jarzmo. Zaprzęgamy te dwie energie razem. Zaprzęgamy się do absolutu.
Brzmiało to raczej nieprawdopodobnie. Niezbyt ufałam tym definicjom. Jednocześnie miałam dziwne wrażenie, że uprawiam coś więcej niż zwykłe ćwiczenia. Kiedy kończyliśmy w savasanie, nie czułam się jak po treningu. Bardziej jak po kościele. Nie wierzyłam w absolut ani w energię słońca i księżyca. Nie wierzyłam, że mówienie „om” łączyło mnie z czymś transcendentnym. Więcej jeszcze: wcale mnie to nie obchodziło. Ta niewiara nie była pełna ferworu ateisty: przepełniała mnie bardziej obojętność agnostyka.
A jednak. Gdzieś we mnie tkwiła uparta myśl, że joga uczyni mnie lepszą. Może już czyniła, choć odrobinkę. Byłam spokojniejsza. Bardziej zrównoważona. Mniej strachliwa. Intonowałam więc, wykonywałam pozycje i medytowałam. Brnęłam dalej z tym samym nastawieniem, co na początku: a co mi tam. Może coś z tego zadziała.

(...)

Lotos przypominał mi łamigłówkę: trzeba zaklinować dolną stopę o biodro, a potem rozpocząć proces podciągania na nią drugiej stopy. Dolna stopa zaczyna boleć; kostka zaczyna się wyginać. W tym momencie człowiekowi przychodzi do głowy, że to wszystko było bardzo złym pomysłem. Aż nagle. Napinasz stopy i dokonujesz tej magicznej sztuczki, którą instruktorzy nazywają rozluźnianiem bioder. Zaczynasz oddychać w określony, świadomy sposób i brniesz o kolejny centymetr albo przynajmniej milimetr dalej. Lub po prostu zaczynasz rozumieć, o co chodzi: czujesz stopy prące do góry i biodra prące w dół. To ulotne wrażenie stanowiło część nieodpartego uroku lotosu.
Moja fascynacja tą pozycją miała coś wspólnego z jej formalną perfekcją: symetria, kompaktowość, elegancja. Budda robił lotos – i ja robię lotos. Nie twierdzę, że wierzyłam, iż ten sylogizm zakończy się przemianą mnie w Buddę, no ale... Przynajmniej człowiek zdążał w tym samym kierunku.
Pracowałam nad lotosem bez końca. Choć właściwie oszukiwałam. Jeśli myślicie, że w jodze nie da się oszukiwać, to jesteście w błędzie. Nie ma nic prostszego. Fran krążyła wśród nas, bębniła palcami i powtarzała raz za razem:
– Nie przeciągajcie pozycji, jeśli bolą was kostki albo kolana. Jeśli jest wam naprawdę niewygodnie, zróbcie pół-lotos.
Moje kostki i kolana bolały całkiem mocno, ale mimo to siedziałam dalej. Po prostu uwielbiałam sposób, w jaki wyglądały moje stopy, kiedy były zwinięte w lotos. Wyglądały jak wcielone uduchowienie. Nieważne, że bolały.

c.d.n.


Najczęściej zadawane pytania



Podobne artykuły:


Wersja do druku