Irena Matuszkiewicz - SZEPTY
Felicja Lipecka zwana Funią przeprowadza się do córki
i zamieszkuje wraz z jej rodziną. Chce zająć się domem, ogrodem, robić przetwory i nalewki, być „prawdziwą” babcią. Spotyka ją jednak rozczarowanie – w domu jest tłoczno, lecz absolutnie cicho.
Zdążyła się zorientować, na czym polega spokój nowego domu. To był szeptany spokój. Córka z zięciem – szu, szu, szu, Małgosia do komórki – szu, szu, szu, a ona, zamknięta w pokoju – szu, szu, szu do Pana Boga, żeby ją natchnął jakąś mądrą myślą.
Wszystko się zmienia, kiedy wstępuje do alebabek. Alebabki nie są przebojowymi trzydziestolatkami żyjącymi na wyścigi
z czasem, tylko dojrzałymi, żeby nie powiedzieć „przejrzałymi” paniami. Tam Funia jest taką, jaką chciała być w domu – znajduje posłuch, słuchaczki i zyskuje apetyt na życie. Ale tam też poznaje prawdę o sobie i realizuje swoje największe marzenie. A czy najlepiej na tym wychodzi?
Powiecie, że to niemożliwe, że tak bywa tylko w bajkach? Przeczytajcie dojrzałą, mądrą, pełną ciepła i humoru książkę Ireny Matuszkiewicz!
Irena Matuszkiewicz
Z wykształcenia filolog, przez wiele lat dziennikarka, obecnie popularna autorka powieści obyczajowych. Debiutowała książką "Agencja złamanych serc" (2000), następnie wydała "Gry nie tylko miłosne" (2002), "Dziewczyny do wynajęcia" (2003), "Salonowe życie" (2004), "Przeklęte, zaklęte" (2007) i "Przebudzenie" (2008). W swoich powieściach trafnie i plastycznie ukazuje polską współczesność, nierzadko jednak sięga głęboko w przeszłość –
w życie matek i babek swoich bohaterek.
Fragment:
Każde wyjście z domu wymagało starannych przygotowań. Funia za skarby świata nie pokazałaby się na ulicy potargana lub bez makijażu. Z włosami nie miała kłopotów, układały się same, siwiznę natomiast likwidowała w zaprzyjaźnionym zakładzie pani Kasi. Jej bujne kiedyś loki trochę się przerzedziły, lecz w porównaniu z taką Bronką, było nie było rówieśnicą, miała na głowie gąszcz. Nie nosiła już włosów do ramion jak kiedyś, tylko strzygła je krótko. Makijaż też był inny. Bez cieni na powiekach, bez kresek i różnych sztuczek, które każda elegancka kobieta ma w małym palcu. Od wielu lat przeszła na minimum: brwi bez henny, bo henna nieprzyzwoicie postarza, troszkę dobrego tuszu na rzęsy, odrobina różu na policzki, odrobina pudru i delikatna szminka na usta. To minimum zgodne było z zasadą, że twarzom dojrzałym, podobnie jak bardzo młodym, makijaż nie pomaga, ale wręcz szkodzi. Zapisując tę myśl, dodała uwagę: „Jest jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie”. Z czasem zapomniała, o jaką sprawiedliwość jej chodziło, ale i tak to spostrzeżenie wydawało się trafne, bo przecież jakaś sprawiedliwość w końcu jest, chociaż nie zawsze… sprawiedliwa dla tych, na których spadają plagi.
Na Funię nie spadło nic aż tak bardzo poważnego, co można by nazwać plagą lub karą bożą, mimo to wciąż podkreślała, że jej życie było bardzo smutne i dramatyczne. Nawet swój pamiętnik tak właśnie zatytułowała: „Moje bardzo smutne i dramatyczne życie”. Wychodząc jednak z domu, nie myślała o życiu, tylko o tym, jak zaprezentuje się ludziom. A prezentowała się nieźle. Zrezygnowała z kolorów żywych i soczystych na rzecz pastelowych, unikała jak ognia czerni, szarości i barw ziemi, które może są praktyczne, ale postarzają nawet młode kobiety. Funia wyglądała jak elegancka dama. Mogła konkurować z Michasią, z tym że Michasia nie tylko wyglądała, ale też była najprawdziwszą damą, taką z urodzenia. Nawet złośliwa Jola nigdy nie powiedziała o niej „damulka” lub „pańcia”, a o Funi czasem tak mówiła. No cóż, Jola to Jola. Młodsza od Funi o dwadzieścia lat, wyglądała na starszą o dziesięć. Tak przynajmniej odbierała ją Funia i, kierując się miłością bliźniego, darowała drobne przytyki.
W gronie ośmiu alebabek, do którego to grona od roku należała też Funia, obowiązywał zwyczaj piątkowych spotkań. Czasem, w wyjątkowych wypadkach, spotkanie było przekładane na inny dzień, choćby na czwartek, jeśli to był akurat tłusty czwartek. Utarło się jednak, że w każdy piątek jedna z pań zapraszała do siebie pozostałe koleżanki na karty lub partyjkę kości, częstowała czym chata bogata, to znaczy kolacją na ciepło i obowiązkowo jakąś domową nalewką.
Tak się złożyło, że wszystkie były amatorkami nalewek, choć piły różnie. Michasia ledwie moczyła usta, a Jola z Mundzią potrafiły wychylić po cztery kieliszki w ciągu wieczoru. Niewielkie co prawda, ale mimo wszystko. Sączenie drobnymi łykami to jedno, a wytwarzanie to drugie. Specjalnością Wery były nalewki owocowe, zwłaszcza na pigwie i aronii, Honorka lubowała się w ziołowych, Krysia natomiast przez cały rok pakowała do gąsiorka różne owoce, po to by na końcu błysnąć ratafią tutti frutti. Funia wyspecjalizowała się w likierach. Kawowy, choć pyszny, cieszył się mniejszą popularnością, ponieważ podnosił ciśnienie, dwa inne natomiast, różany i mleczny, zyskały prawdziwą sławę. Jedynie Bronka, odkąd zamieszkała w domu opieki na Nowomiejskiej, musiała zrezygnować z przyrządzania wybornej melonówki. Nie organizowała też przyjęć, co było całkiem zrozumiałe. Funia dotąd też nie zapraszała koleżanek do siebie. Wiadomo, ktoś, kto z konieczności zamieszkał u córki, i na dodatek nie bardzo się z tą córką dogaduje, nie będzie zaogniał sytuacji i przyjmował gości. Alebabki to rozumiały, tym bardziej że Funia nie uchylała się od udziału w przygotowaniach. Donosiła swoje wyborne likiery, a od czasu do czasu ukręciła jakiś sernik na zimno lub tort bez pieczenia, bo nie radziła sobie z kuchenką indukcyjną.
Obecność na piątkowych spotkaniach była obowiązkowa, chyba że na kogoś padła straszna grypa lub biegunka. Zdarzało się to rzadko. Wszystkie panie należały do dobrych przedwojennych lub tużpowojennych roczników i miały swoje ziółka, które ratowały je z niejednej zdrowotnej opresji. Na przeziębienie jeżówka lub pigwa z miodem, na podniesienie odporności korzeń żeń-szenia, i tak można by mnożyć i mnożyć.
...