"Przeklęte, zaklęte" Ireny Matuszkiewicz

Autor:


Rodzinny album otwiera babka Marcysia, czyli Marcjanna Mojta z domu Patok, zamojska chłopka z dziada pradziada. Przed nią też były jakieś kobiety w rodzinie, choćby Patoczycha, matka Marcysi, choćby matka matki i tak dalej, ale o tamtych potomni niewiele lub zgoła nic nie wiedzą. Rodziły się, wychodziły za mąż, potem same rodziły dzieci, aż wreszcie umierały, nie zostawiając po sobie żadnej historii, która przetrwałaby dłużej, niż zdołało spamiętać jedno pokolenie. Portretów ani pamiątek też nie zostawiły, tylko te dzieci, cel i sens ludzkiego bytu na ziemi, krew z krwi. Dopiero o babce Marcysi da się coś więcej powiedzieć, i to nie dlatego, że ściągnęła klątwę na swój ród po kądzieli aż do piątego pokolenia włącznie. Ściągnęła niechcący i trudno ją o to winić, natomiast miejsce w albumie należy jej się za to, co zrobiła chcący i świadomie. Nie znała innego życia, innej pracy niż ta w ziemi i dla ziemi, lecz tak wyszło, że była już ostatnią z rodu Patoków, która urodziła się i zmarła na wsi. Stała się więc słupem granicznym, jeżeli można tak powiedzieć o babce, między wiejskością i miejskością swoich najbliższych. Wraz z upływem lat babka coraz bardziej lubiła wspominać. Z tych wspomnień, snutych zwłaszcza w ponure, okupacyjne wieczory, dało się utkać całkiem spójną opowieść o długim, pracowitym życiu. Poza tym była pierwszą kobietą w rodzinie, która zdecydowała się pozować do zdjęcia. Przetrwało jedno, wykonane w 1956 roku, i to właśnie ono otwiera album. (Drugie, zbiorowe, zostało wklejone na następnej stronie). Na zdjęciu babka Marcysia wygląda godnie. Dała się sfotografować pod jabłonką, we własnym sadzie. Siedzi na krześle, wyprostowana niczym świeca, ręce ułożyła na kolanach. Widać, że ręce są duże, spracowane, całkiem niekobiece. Oczy patrzą prosto w obiektyw. Babka wie, ma tę świadomość, że wystroiła się nie dla tej chwili, dla jednego pstryknięcia, lecz dla pamięci przyszłych pokoleń. Dla wnuczki, prawnuczki, a może jeszcze pra, pra. Ktoś jej powiedział, najpewniej Ela, że takie zdjęcie da radę przetrwać sto lat i więcej. Dla stu lat warto było włożyć najlepsze, kościółkowe ubranie: sukienny kaftan z baskinką, długą, marszczoną spódnicę i solidne półbuty ze skóry. Na głowę narzuciła wełnianą chustę, bez której przyzwoita mężatka, a tym bardziej wdowa nie powinna się ludziom na oczy pokazywać. Chusta nie zasłania czoła, pokazuje trochę włosów. Mimo siedemdziesiątki babka Marcysia wciąż miała czarne włosy i twarz czerstwą, choć pomarszczoną. Ta twarz nie unikała słońca w polu, ale też nie znała innych kosmetyków niż szare mydło i serwatka. Choć babka Marcysia otwiera korowód kobiet w albumie, przecież nie zawsze była babką. Patrząc na pooraną zmarszczkami twarz, na usta, które szczelnie osłaniają bezzębne dziąsła, trudno sobie wyobrazić, że ona kiedyś też była dzieckiem, a potem całkiem niebrzydką dziewką, jak – bez najmniejszej ujmy – mówiono w jej wsi o pannach na wydaniu. A przecież była. Była z całą pewnością! Z dzieciństwa zapamiętała niewiele. Pierwsze czternaście lat zawieruszyło się w niepamięci. Czasem tylko wracały jakieś okruchy wydarzeń: poszturchiwanie braci, bolesny upadek z wozu, czerwona chustka, którą tatulo przywieźli z Zamościa, no i jeszcze wielki strach przed końcem świata. W dwudziestym wieku świat obowiązkowo miał się skończyć, tak mówili ludzie we wsi. Marcysi żal było rozstawać się z życiem w wieku czternastu lat. Wreszcie nastał ten dwudziesty wiek, we wsi nie rozpadła się nawet jedna chałupa, czyli świat wciąż istniał. (...) Franek był wysoki, jasnowłosy, ale i Marcysi niczego nie brakowało. Kucharka ze dworu powiedziała raz, że Marcysia bardziej by się z urody na dziedziczkę nadała niż panna Eleonora. Oj, uśmiała się wtedy Marcysia, uśmiała, bo co to za dziedziczka, co biega na bosaka od wiosny do jesieni i bez roboty żyć nie umie. A że niebrzydka, to może i prawda. Mocna w sobie, ale szczupła, cieniutka w pasie, czarnowłosa i długonoga. Zaś, co się tyczy panienki Eleonory, to tylko strój ją wyróżniał, jasne sukienki, białe pończoszki i pantofelki z klamerką. Tylko strój i piękne imię, bo przecie nie uroda. Po matce krótka, przysadzista, z włosami, pożal się Boże, niczym pajęcze nitki i z nosem tak zadartym, że rozmówca chciał, czy też nie, w sam środek nosa zaglądał. Jednak to Eleonora była dziedziczką, a Marcysia prostą chłopką, wcale nie z tych najbogatszych we wsi. Z najbiedniejszych też nie, choć tatulo posagu wielkiego nie obiecywali. Marcysia wierzyła, że rodziciele potraktują ją sprawiedliwie i nie zaprzątała sobie głowy posagiem. A już na pewno nie pod figurą, kiedy Franek patrzył. Wtedy trochę się modliła, a trochę myślała, co zrobić, żeby podsycić w nim zaciekawienie. I wymyśliła. W izbie, przy świętym obrazie, wisiały matusine najprawdziwsze korale, warte cielaka, a może i krowę. Z trzech sznurków został jeden, obiecany Marcysi na wiano. Wszystkie koraliki miały kształt beczułek nawleczonych tak zmyślnie, że największe paciorki były na środku. Marcysia bez zastanowienia ściągnęła korale ze ściany i nasadziła na szyję. Przejrzała się w okiennej szybce, i to, co zobaczyła, mocno ją zadowoliło. Od góry widziała tylko dopasowany stan od spódnicy z błękitnego płótna w biały rzucik. Spod stanu wystawały rękawy lnianej koszuli i wysoki kołnierzyk. Dołem (dołu już w szybce nie widziała) szła spódnica marszczona suto po bokach, błękitna w rzucik, z przypasanym niebieskim fartuchem. Odkąd na świecie zrobiło się ciepło, Marcysia z ulgą zrzuciła barchanową halkę i pończochy wiązane tasiemką na udzie. Lubiła biegać na bosaka nawet po rżysku, lubiła czuć ziemię pod zgrubiałymi stopami. Od dołu nic więcej na sobie nie miała, bo wiejskie dziewki ani kobiety nie nosiły majtek nawet zimą. Długie do ziemi spódnice zakrywały wszystko, co wstydliwość nakazywała zakryć, a grube halki otulały zimą to, co zdrowie nakazywało otulać. Od tyłka ważniejsza była głowa i tylko całkiem młodym dziewkom uchodziło latanie z gołą głową. Narzuciła więc Marcysia na siebie lekką chustę, głównie żeby zakryć korale przed matuli oczami i pobiegła. Dopiero pod figurą zsunęła chustę na ramiona i zaczęła śpiewać najgłośniej ze wszystkich. I czy to za sprawą śpiewu, czy korali, które codziennemu ubiorowi dodały blasku, dość że Franek tak zaczął kombinować, żeby po majowym nie wracać z całą gromadą. Sprowadził Marcysię z głównego traktu w stronę dąbrowy. Droga wzdłuż lasu też prowadziła do wsi, ale była całkiem odludna, co podobało się Marcysi i nie podobało. Z nikim jeszcze nie spacerowała tak sam na sam, więc serce jej waliło ze szczęścia i ze strachu po równi. Gadatliwy zwykle Franek stracił mowę, co było tym dziwniejsze, że zaliczał się do światowców. Jako jedyny ze wsi parobek jeździł z dziedzicem do Lublina i lubił opowiadać o swoich podróżach, zwłaszcza o żelaznej kolei, którą na własne oczy widział. Żeby nie wyjść na gapę, spytała o wielkie miasto. Czy rzeczywiście takie duże, jak mówią? Przytaknął, że tak, większe od Zamościa. – Co z tego, że duże, kiedy takich ładnych dziewek jak Marcysia ze świecą próżno tam szukać – powiedział. Popatrywał z boku, uśmiechał się, aż i ona zaczęła chichotać, bo nic innego jej nie pozostawało, jak tylko zręcznie ukryć zmieszanie. – Tak Franek gada, żeby mi przyjemność sprawić. – To przecie nie grzech, że chciałbym przyjemność sprawić? Wyraźnie coś kombinował pod tym swoim kaszkietem zawadiacko zsuniętym z czoła. Nie była taka głupia, żeby nie zauważyć, że przysuwał się i przysuwał, choć miejsca na drodze było dużo. Zdjął ją strach, że z takiego przysuwania to już na pewno żadna przyjemność dla niej nie wyniknie, tylko same kłopoty, jeśli nie grzech nawet. Zgrabnie odskoczyła na bezpieczną odległość. – Niech Marcysia tak nie ucieka, nie ugryzę przecież – powiedział, i tak na nią spojrzał, że poczuła pąsy na twarzy. – Kto tam wie, kiedy Franek ostatnio jadł co dobrego – odpaliła. Przez chwilę szli obok. Kiedy jednak poczuła, że jego ramię znowu zaczyna napierać na jej ramię, krzyknęła, że się śpieszy i popędziła przed siebie skrajem dąbrowy. Nawet nie zdążył jej przytrzymać, a gonić chyba nie chciał. Miał w tym jakieś swoje kawalerskie kalkulacje, albo po prostu bał się, że ją do reszty wypłoszy. Marcysia sadziła po mchu boso, a w bieganiu nie miała sobie równych. Dopiero w połowie drogi przystanęła, żeby odetchnąć. Oparła się plecami o pień dębu, przymknęła oczy i pożałowała ucieczki. Co Franek mógł jej zrobić? Jeśli wierzyć tatulkowi, to nic, bo przecież jak suczka nie da, to pies nie weźmie. Z zamyślenia wyrwał ją nagły i całkiem bliski szelest, miły znak, że Franek pogoni nie zaniechał. Przygryzła usta, żeby uśmiechem nie okazać radości, ale też nie chciała mu tak całkiem darować. – A co to? – spytała. – Dzik Franka pogonił, że pomocy u mnie szuka? Odpowiedziało jej milczenie. Gałązka obok chrupnęła i Marcysia natychmiast oprzytomniała, otworzyła oczy. W dąbrowie roiło się od dzików, więc głupim gadaniem mogła wykrakać nieszczęście. Ale to nie był zwierz. Parę kroków przed nią stała najprawdziwsza Cyganka. W kolorowej chuście, w kwiecistej spódnicy, wydała się wprost przedziwna na tle ciemniejącego lasu. Uśmiechnęła się do Marcysi, pokiwała głową, aż zadźwięczały błyszczące koła w uszach. – Połóż na rękę dwie kopiejki, to powróżę, czy ten, do którego się rwiesz, choć mu uciekasz, dotrzyma ci wierności! – odezwała się śpiewnie i miękko, niemal pieszczotliwie. To jasne, że Marcysia chciałaby wiedzieć wszystko o przyszłości Franka i swojej, tyle że nie biegała pod figurę z pieniędzmi. – Nie mam dwóch kopiejków – powiedziała. – To połóż jedną. Krócej będę gadać, ale prawdę powiem. Marcysia rozłożyła ręce na znak, że jednej też nie ma. Chusta jej się na piersiach rozchyliła i nim zdążyła ją zebrać, oczy Cyganki rozbłysły. – Paciorki masz, paciorki połóż! Wyciągnęła szponiastą rękę z brudnymi paznokciami i próbowała dotknąć sznura korali. Marcysia wzdrygnęła się i odskoczyła w bok. – Nie trza mi waszych wróżb! – mruknęła ze złością, a strach podszedł jej do gardła. Znowu szczelnie otuliła się chustą aż po szyję. – Połóż paciorki, one nic niewarte. Położysz, to szczęście kupisz – kusiła Cyganka. – Jakże to tak? Mówicie o wróżeniu, a szczęściem chcecie handlować! – krzyknęła rozeźlona dziewczyna. Zawsze była bystra, dużo bystrzejsza od braci, i trudno ją było zwieść byle jakim gadaniem. Za nic też nie chciała wyjść na głupszą od Cyganichy. Nie wiedziała tylko, że śpiewny, pieszczotliwy głos może nagle nabrać takich twardych tonów, a uśmiechnięta gęba tak szpetnie się wykrzywić. – Bądź przeklęta, głupia! Ty i całe twoje babskie nasienie aż do piątego pokolenia. Obyście nigdy nie poszły za tych, których pokochacie, oby los wiecznie was pod górę prowadził!

...