Ocalony - Włodzimierz Zaczek

Autor:


Ocalony to wciągająca i sprawnie napisana powieść, której bohater-pisarz pewnego dnia dostaje nietypowe zlecenie. Ma napisać biografię tajemniczego nieznajomego, a opublikować ją może dopiero po jego śmierci.

Początkowo wydaje się, że to historia, jakich tysiące: osierocenie, wojna, emigracja, miłość i w końcu wielka fortuna.  Jednak z czasem okazuje się, że gdyby nie tajemnicza postać, która pojawia się w najgroźniejszych momentach, życie pobiegłoby zupełnie innym torem...

Fragment: 


Dzień pierwszy

Asfaltowa droga skończyła się nagle, zmieniając w wyłożony kocimi łbami dukt. Rzuciłem okiem na sporządzony przez siebie szkic. Miałem przed sobą około trzech kilometrów niezbyt miłej dla moich wnętrzności trasy. Nie wiem czemu, ale zawsze tego typu drogi wydają mi się dłuższe niż wynika z map i drogowskazów.
Po dziesięciu minutach bezustannej kołysaniny dotarłem do rozwidlenia, przy którym pojawił się drewniany krzyż. Zgodnie z uzyskanymi wskazówkami skręciłem w prawo i wjechałem na wąską leśną dróżkę. Padające od tygodnia deszcze przeistoczyły ją w poryte koleinami grzęzawisko. Mój samochód zdecydowanie nie nadawał się do jazdy terenowej. Raz po raz metalowe brzuszysko pojazdu ocierało o wystające muldy i kamienie. Syczałem zaciskając zęby, jakby to mnie zadawano ból.
Lubiłem swoje autko i dbałem o nie jak o członka rodziny. Dopiero co spłaciłem wzięty na niego kredyt, a tu muszę wystawiać go na niezasłużone szykany.
Jak się jeszcze okaże, że to nie ta droga, to się chyba wścieknę – pomyślałem. Przecież to niemożliwe, aby mieszkali tu ludzie.
Na chwilę pożałowałem, że się na to zgodziłem. Nieznany mi gość zadzwonił do mnie wieczorem i zażądał, abym się z nim spotkał. Kiedy usiłowałem dowiedzieć się czegoś bliższego, oświadczył, że to sprawa niecierpiąca zwłoki, a nawet życia i śmierci. Trochę się przestraszyłem. Widocznie przewidział moją reakcję, bo natychmiast dodał, że sprawa śmierci nie dotyczy mnie, a wręcz jest dla mnie opłacalna. Potem dokładnie opisał trasę dojazdu. Żebym wiedział, że ta trasa tak właśnie wygląda, to w życiu bym się na to nie zgodził.
Właściwie, to nic innego do roboty nie miałem. Poza tym, zaciekawił mnie trochę swoją tajemniczością, a ja lubię wyzwania.
Nie wiem jak długo tłukłem się po tych bezdrożach. Odetchnąłem z ulgą, kiedy pojawiła się jakaś ogrodzona drągami polana. Z drugiej strony ogrodzenia ciągnął się szpaler choinek. Sprawiał wrażenie posadzonych specjalnie w celu uniemożliwienia wglądu na dalszą część posesji. Przejechałem wzdłuż płotu około dwustu metrów i znalazłem się na otwartej przestrzeni przed dość okazałą drewnianą chałupą, prawdopodobnie pełniącą rolę letniskowej daczy. Już na pierwszy rzut oka widać było, że właściciel niezbyt o nią dba. Częściowo zmurszałe deski ścian wyraźnie domagały się renowacji. Co do krytego gontem dachu, byłem niemalże pewien, że przecieka.
To chyba tutaj – pomyślałem i zbliżyłem się do solidnych drewnianych drzwi. Zapukałem… i cisza. Zapukałem ponownie i mocniej… dalej cisza.
– Kurza twarz! To chyba nie tu! Na chwilę opadły mi ręce. Sięgnąłem do kieszeni po telefon i w tym momencie doleciał do mnie dziewczęcy śmiech i szczekanie psa.
Obszedłem budynek i trafiłem na rozległy, częściowo zadaszony taras. W bujanym wiklinowym fotelu siedział starszy mężczyzna. Całą twarz pokrywały mu drobne blizny, jak po przebytej w młodości ospie. Nogi miał otulone grubym kocem. Przy nim krzątała się młoda dziewczyna, w wieku raczej jeszcze nastoletnim – przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Dwa duże wilczury natychmiast podbiegły do mnie i grzecznie usiadły przyglądając mi się uważnie.
– Dzień dobry – powiedziałem. – Przepraszam, pukałem do drzwi, ale nikt nie otwierał.
– A, dzień dobry… to pan. – Starszy mężczyzna wyciągnął do mnie rękę i poprosił abym usiadł. Spocząłem naprzeciw niego, również w wiklinowym fotelu, tyle że nie bujanym.
– Tych piesków proszę się nie obawiać. Są już stare i dobrze wychowane. Ugryzą tylko wtedy, gdy dostaną takie polecenie – powiedział staruszek i zaproponował: – Napije się pan czegoś?
– Jeżeli można, to poproszę o kawę rozpuszczalną.
– Haniu! Kawkę rozpuszczalną i lampkę koniaku dla pana, i herbatkę dla mnie.
– Ale ja jestem kierowcą…
– Niech pan nie liczy na więcej i na to, że tak szybko stąd pana wypuszczę – uśmiechnął się staruszek.
Chwilę przyglądał mi się w milczeniu.
– Zapewne ciekawi pana, po co ja tu pana fatygowałem?
– Nie da się ukryć – stwierdziłem coraz bardziej zaintrygowany tym, czego może oczekiwać ode mnie starszy nieznany jegomość i w dodatku mieszkający na takim zadupiu.
– Panie Wojtku. Jak pan widzi, jestem bardzo starym człowiekiem. Być może nawet starszym niż się panu wydaje. Myślę, że do pożegnania z tym światem niewiele mi pozostało.
W pierwszym momencie chciałem mu zwrócić uwagę, że nie tak mam na imię i że prawdopodobnie zaprosił nie tę osobę, o którą mu chodziło, lecz ugryzłem się w język i pozwoliłem na kontynuowanie zaczętej myśli.
– Wiem, że nie ma pan na imię Wojtek, ale ja tak właśnie będę pana nazywał.
Zrobiłem duże oczy. Odniosłem wrażenie, że facet czyta w moich myślach.
Dziewczyna przyniosła zamówione napoje oraz jakieś słodycze. Postawiła wszystko na stoliku i grzecznie się ukłoniła. Podziękowałem i uśmiechnąłem się do niej. Była ładna i w dodatku miała nietypowe, zielone oczy. Wśród Polaków to raczej rzadkie zjawisko.
– To moja wnuczka Hania. Bez pytania staruszek przedstawił mi młodą osobę i zwracając się do niej poprosił, aby nas zostawiła samych.
Dziewczyna zarzuciła szal na ramiona i skierowała się w stronę niedużego jeziorka. Dopiero teraz zauważyłem, że jest to malownicze miejsce. Duża posesja, wkomponowana w leśną głuszę i w dodatku ozdobiona pięknym lazurowym oczkiem wodnym, była wręcz wymarzonym miejscem na wypoczynek.
Przez chwilę patrzyłem na oddalającą się dziewczynę i zastanawiałem się, co taka młoda i ładna osoba robi na takim pustkowiu i to w środku lata, zamiast leżeć na plaży, tak jak jej koleżanki.
– Przypuszczam, że zastanawia się pan, co taka młoda niewiasta tu robi? – staruszek wyraźnie mnie rozszyfrowywał.
– Nie ukrywam, że jest to zastanawiające – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
– Ona przebywa tutaj ze względu na mnie. Opiekuje się mną. Uwielbiam to młode stworzenie… ale wracając do przyczyny pańskiego przyjazdu. Nie zaprosiłem tu pana bez powodu i bezinteresownie. Przeczytałem pańską książkę i podobała mi się prostota wypowiedzi i szczerość myśli…
– Ale którą? Ja napisałem dwie – wpadłem mu w słowo.
Spojrzał na mnie z wyrzutem, dając wyraźnie do zrozumienia, że nie lubi, kiedy się mu przerywa.
– Przepraszam…
– To nieistotne, ile książek pan napisał! Przeczytałem jedną i to mi wystarczyło. Nie mogę powiedzieć, że jest to literatura z górnej półki, niemniej jednak cenię ludzi, którzy widzą więcej niż czubek własnego nosa i piszą szczerze. To dzisiaj rzadkość. Poza tym, jest pan osobą nieznaną i to jest dla mnie najważniejszy argument…

...