AFERA KOBANA Marta Węgiel

Autor:


Już od świtu czułam, że to nie będzie udany dzień. Obudziłam się przed piątą, słońce próbowało nieśmiało przebić się przez ciężkie zasłony, stary, zabytkowy budzik mruczał jednostajnie. Opanował mnie uparty lęk, czy w napisach końcowych zmontowanego wczoraj filmu dokumentalnego podałam prawidłową datę produkcji materiałów archiwalnych. 1965 czy 1967? Przewracałam się nerwowo w pościeli, usiłując przypomnieć sobie moment pisania plansz, bez rezultatu. W końcu poddałam się z rezygnacją. Trudno, sprawdzę to w telewizji i najwyżej zamówię dodatkowe dwie godziny montażu, by poprawić. To chyba był rok 1967, fragment Polskiej Kroniki Filmowej. I znów odczułam irracjonalny żal. Tak kolejny raz złapałam się na tym, że po zakończeniu filmu bardzo trudno mi się z nim rozstać, chciałam go jeszcze pooglądać, popieścić, posprawdzać, zanim pójdzie do emisji. Coś w tym było chyba z instynktu macierzyńskiego i nostalgii za odchodzącym z domu dzieckiem. Bzdury jakieś, zganiłam sama siebie i przykrywając się kołdrą, postanowiłam jeszcze chwilę pospać. Dziecinnieję z wiekiem czy co? Film to film, kawałek solidnej roboty, i to za pieniądze. Mogłyby być co prawda większe. Przypomniałam sobie właśnie, że niepokojąco szybko zbliża się termin kolejnego ubezpieczenia samochodu, i poddałam się ostatecznie. Ze snu już nic nie będzie, odrzuciłam kołdrę, zmusiłam się do kilku dość niezdarnych ruchów imitujących gimnastykę i zła jak diabli powędrowałam do kuchni. Weronika spała w najlepsze, nic nie mogło zaburzyć jej zdrowego i mocnego snu, asekurując się przed niespodziewanymi ekscesami mamusi zawsze zresztą dokładnie zamykała drzwi. Nawet Kazan, mój ukochany wilczur, zwinięty w najlepsze na swoim posłaniu podniósł jedną powiekę, mruknął z naganą i zasnął. Samotna, wściekła i nieszczęśliwa nastawiłam kawę w ekspresie, puściłam do wanny strumień gorącej wody i niemrawo sięgnęłam po wczorajszą gazetę. Nieśmiało zakołatała mi myśl o papierosie, ale wspomnienie goryczy w ustach po całym dniu montażu szybko przepłoszyło głupie zachcianki. Tytuł na pierwszej stronie krzyczał dużymi literami: CO DALEJ W AFERZE KOBANA? Ciekawe, co dalej, pomyślałam bez większego zainteresowania, bo wszelkie afery, gospodarcze i polityczne odnotowywałam sobie w głowie całkiem automatycznie, to mnie specjalnie nie pociągało i nie interesowało. Codziennie gazety donosiły o kolejnych dziennikarskich śledztwach i wszczętych przez prokuraturę dochodzeniach, pojawiało się wielu podejrzanych, okradzionych, oszukanych albo nagle wzbogaconych. Afera Kobana była dla mnie łatwiejsza do zidentyfikowania, bo dotyczyła znanego w świecie reżysera filmowego. Ziewnęłam przeraźliwie i odsunęłam od siebie gazetę. Mogę przejrzeć ją potem. Ekspres powiedział, że kawa gotowa, wyjęłam swoją starą ukochaną i już bez uszka filiżankę, nalałam pachnącego płynu i zamknęłam się w łazience. Uwielbiam gorącą kąpiel, więc niestety trwa ona krótko, kiedy tylko woda staje się letnia, opuszczam wannę z dużym niesmakiem. A inni mogą leżeć i leżeć godzinami... – Mamo, rany boskie, co ty wyrabiasz?! Normalni ludzie o tej porze śpią! Weronika zajrzała do łazienki. Lubię patrzeć na nią, kiedy ma potargane po nocy włosy i takie niesamowicie wielkie oczy, w których maluje się niezmierny żal do świata. Teraz ten żal miał bardziej konkretnego adresata. To ja nim byłam. – Przepraszam – mruknęłam z autentyczną skruchą. – Obudziłam się i już nie mogłam zasnąć. Nie każdy śpi jak zabity, bez żadnych trosk. – Na troski to ja mam dzień. – Weronika sięgnęła po szczoteczkę do zębów i w dalszym ciągu bulgotała trochę niewyraźnie. – Kolejna gorączka pomontażowa? – Nie jestem pewna, czy dobrze napisałam plansze końcowe – przyznałam. Moja córka machnęła ręką z pobłażaniem. – Zawsze się okazuje, że wszystko jest OK. Szukasz sobie pretekstu do kolejnego przeglądu. Przestałam się wycierać i zerknęłam na nią w lustrze. Faktycznie, chwilami była ode mnie doroślejsza, pomyślałam nawet, że mądrzejsza z tą swoją młodzieńczą siłą i beztroską. Siedemnaście lat to nie jest wiek na bezsenne świty i roztrząsanie własnych ewentualnych błędów. Mrugnęła do mnie. Ogromne zielone oczy, zadarty nos z kilkoma złotawymi piegami, nierówno (celowo) przycięta grzywka i długie blond włosy, które nie zawsze chciały być idealnie proste – oto moja córka. Pomyślałam filozoficznie, że to już, być może, ostatnie chwile takiej naszej wspólnoty, zaraz Weronika wyfrunie na studia i odczepi się zdecydowanie od mamusi. -=- Wytarłam się energicznie do sucha, konkludując, że z powodu złego poranka staję się nazbyt sentymentalna. – Losujemy, kto leci z psem? – zaproponowałam z nikłą nadzieją. – O nie, miało być na zmianę, a ja byłam wczoraj – zaprotestowała. – Nie oszukuj. Wiedziałam, że to nie może być mój szczęśliwy dzień. Po godzinie byłam w zasadzie gotowa, Kazan ucieszył się dłuższym niż zawsze spacerem, Weronika otrzymała sok wyciśnięty z cytrusów i jajecznicę, odprasowałam lniane spodnie, przeczytałam gazetę, wykonałam staranny makijaż i stanęłam w drzwiach. – Widzisz, są plusy bezsenności – zauważyłam filozoficznie. – Jeszcze zdążę wejść na montaż przed wszystkimi innymi. Weronika przyjrzała mi się z troską w oczach. – Jasne – przytaknęła – ale może niech to będzie od święta, a nie na co dzień. I dramatycznie ziewnęła, zamykając za mną drzwi. Parking obok telewizji był jeszcze dość pusty. Z radością stanęłam na najlepszym miejscu, myśląc o skrzywionej ze złości twarzy Renaty, powszechnie nielubianej producentki programów rozrywkowych. Będzie musiała parkować wśród pospólstwa, pomyślałam z uciechą i wbiegłam do budynku. Ewy nie było, korytarze właściwie świeciły pustkami. Dziennikarze nie są nacją uwielbiającą poranne godziny pracy, trudno się w zasadzie dziwić, często i zdjęcia, i montaże kończą się późno w nocy, nikt więc nie leci do telewizji na wyścigi bladym świtem, ja też, tylko dziś zawodowy niepokój przygnał mnie tak wcześnie. Portierzy z ukrywanym zdziwieniem podali mi klucze do pokoju. Tych od zestawu montażowego nie było. – Pan Staś już jest – poinformował mnie szef ochrony budynku. Nie byłam zdziwiona. Staś, mój dzielny montażysta, prawie nie wychodził z pracy, dobra dusza, zawsze dawał się komuś uprosić o pozostanie dłużej albo o wcześniejszy przyjazd. Za to mnie udało się go całkowicie zaskoczyć. – No nie – powiedział zbaraniały, widząc, że wchodzę i rozkładam taśmy. – Nie mów, że coś jest nie tak i musimy przerabiać. Zaraz przyjdzie Patryk... – Stasiu... – Chciałam, by mój głos zabrzmiał groźnie. – Przypominam ci, że do jedenastej jest mój czas montażowy... To, że jestem genialna, świetnie przygotowana i skończyłam wczoraj, nie znaczy, że mają z tego korzystać wszystkie niedojdy i melepety... Urwałam i wybuchnęłam śmiechem, bo Staś przez chwilę wyglądał, jakby uwierzył w mój ton i nawet się trochę skonfundował. Jego szczera, zawsze uśmiechnięta twarz spochmurniała, podrapał się niepewnie po głowie. – Żartuję – powiedziałam pośpiesznie. – Chcę sprawdzić plansze końcowe, nie jestem pewna daty produkcji tych archiwaliów, wiesz... – Których? – zainteresował się natychmiast. – Tych czarno-białych? Sześćdziesiąty siódmy, ale zobaczmy... Jasne, miał rację, Staś odznaczał się fotograficzną pamięcią i w zasadzie, gdybym zadzwoniła do niego rano, około tej piątej, na pewno udzieliłby mi właściwej odpowiedzi. Przejrzeliśmy na spokojnie cały film, wygładziliśmy jedno łączenie dźwiękowe, parę ujęć nasyciliśmy mocniejszą barwą i wtedy poczułam, że skończyłam pracę. Sylwetka wspaniałego pisarza, świetne wypowiedzi, pobyt w Paryżu, kapitalne materiały archiwalne i fragmenty spektakli... O tak, jak ja kocham to robić! Wkładałam taśmy do pudełek, gdy w progu stanął Patryk. Jak zawsze miał niepewną minę, robił wrażenie, że właśnie świat zawalił mu się na głowę. Dość przystojny, o dużych marzycielskich oczach, a jednak coś w nim przywodziło na myśl bezradne, zagubione we mgle dziecko. Chyba zrobiło mu się trochę głupio, bo bezradnie popatrzył na Stasia i wymamrotał: – Jak to, mówiłeś, że skończyliście wczoraj... – Skończyliśmy, siadaj. – Poklepałam go po ramieniu. – Ja tylko wpadłam Stasia ucałować, bo nie mogę bez niego żyć. . Faktycznie nie miał poczucia humoru, bo patrzył za mną kompletnie ogłupiały, nie zauważając, że Staś dusi się ze śmiechu. Gdy zbiegłam na dół, Ewa wchodziła właśnie do pokoju. Zmierzyła mnie uważnym spojrzeniem. – Ty jesteś jednak nienormalna – zawyrokowała. – Miałaś się wyspać i być później. Naprawdę tak ci się tu podoba? – Przecież gdyby mnie nie było, nie miałabyś się do kogo wyzłośliwiać i byłabyś okropnie nieszczęśliwa – zareplikowałam z wielką sympatią, bo lubiłam Ewę. – A tak naprawdę musiałam sprawdzić plansze końcowe.... I nie mogłam spać. – Maniaczka. – Skrzywiła się lekko. – A ty się już nie martw, ja mam się tu na kogo wyzłośliwiać. Jej spojrzenie pobiegło w kierunku dobrze nam znanych drzwi. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Tak, asystentka dyrektora, zwana przez nas Balladyną, budziła tu powszechne i niezbyt przyjemne emocje. – Jest już? – zapytałam. – Coś ty! Za wcześnie, ona lubi mieć publiczne wejścia, nie? I ten cały dwór lizusów od progu! – Ewa wydęła lekceważąco wargi. – No jak, skończyłaś? – zainteresowała się żywo. Wydałam z siebie westchnienie ulgi. – Tak, i mam zamiar odpocząć. Przez cały tydzień nie dotknę komputera, za to pójdę do fryzjera i kosmetyczki. O, do kina, do teatru... Zaczynałam się rozmarzać, ale na Ewę można było liczyć bezbłędnie. – Jasne, może jeszcze na randkę... – Zawiesiła głos. Zepsuła mi humor dokładnie. Ewa była moją przyjaciółką i wiem, że życzyła mi bardzo dobrze, ale wrodzony chochlik złośliwości musiał się w niej odzywać raz na jakiś czas. Teraz też zabłysły jej niesamowicie niebieskie oczy i białe zęby w krótkim uśmieszku. Potrząsnęła nienaganną, krótką fryzurką. Zaczęłam upychać kasety do biurka, które już trzeszczało w szwach. – Oj, dobrze, przepraszam – odezwała się ze skruchą. – Wiem, że to nie była twoja wina, i tak chyba wierzyłaś w niego dłużej niż cały okoliczny świat... Przeprowadzić się dla faceta do Warszawy to przejaw prawdziwej miłości... – Trochę wytrwałam – mruknęłam. – Wiesz, dobrze się stało, że on wyjechał na placówkę korespondenta, to był najlepszy moment dla nas obojga, zawsze może mi przesłać widokówkę z egzotycznymi widokami i będzie mi miło. – Miło? Po tych wszystkich emocjach i rozczarowaniach? Przecież chwilami miałaś taki głos w telefonie, że chciałam natychmiast łapać ekspres i jechać cię ratować! – Trzeba było – powiedziałam cicho. – E, wiesz, to już zamknięty rozdział i chciałabym go dobrze wspominać. Najgorzej to żałować czegoś przez całe życie. Jana chcę pamiętać życzliwie, był dla mnie ważny i dużo mu zawdzięczam. Ewa chciała coś powiedzieć, ale się powstrzymała. I dobrze. Niepotrzebna mi była dziś ta rozmowa. Po wieloletnim i trudnym związku wróciłam już do siebie i nie zamierzałam rozdrapywać tamtych spraw. Zmieniłam temat. – A ty co masz teraz? – zapytałam. – W sensie gacha? – odparła przewrotnie. – Przecież wiesz... – Wiem, wiem – mruknęłam z zawiścią, bo Ewa przeżywała właśnie cudowny romans z przystojnym reżyserem teatralnym i nawet nie musiała chodzić do fryzjera i kosmetyczki, by dobrze wyglądać. – Nie denerwuj mnie, pytam o programy. – Cholera! Dlaczego wszystkie moje scenariusze przechodzą przez Balladynę? Przecież ona się na niczym nie zna, a strasznie chce robić za wyrocznię, ostatnio kwestionowała nazwiska gości zaproszonych do programu! – Moje scenariusze też czyta albo udaje, że czyta. – Pokiwałam głową. – Boże, gdzie te czasy dyrekcji Zofii! Aż się chciało pracować! – Zofia okazała się za dobra, trzeba ją było awansować. Ten nowy dyrektor może się jeszcze okaże do rzeczy, tylko co z tego, jeśli odziedziczył Balladynę! -=- Ewa kolejny raz z nienawiścią zerknęła na zamknięte drzwi po drugiej stronie korytarza i włączyła komputer. Właśnie w tym momencie rzeczona asystentka dyrektora przepłynęła obok naszych drzwi, nie zaszczycając nas zresztą spojrzeniem. Wysoko podniesiona głowa, jakieś jedwabne szaty w kolorach ziemi, czyniące niezbędny szelest, a za nią wiernopoddańcza Renata... Popatrzyłyśmy na siebie z Ewą z niesmakiem. Przezwyciężając swoją klaustrofobię, wstałam i bardzo delikatnie zamknęłam drzwi naszego pokoju. Natychmiast otworzyły się z takim impetem, że mało nie dostałam nimi w twarz. Wpadł Kajtek, mój aktualny kierownik produkcji, bardzo młody i żywiołowy. Zastąpił Jacka, z którym pracowałam przez wiele lat, ale teraz już nie byłam w stanie znosić fanaberii jego żony Marioli, bo to przeszkadzało w normalnej pracy. Mariola uwierzyła, że jest najlepszą prezenterką i dziennikarką pod słońcem, należała zresztą do dworu Balladyny i Jacek nie umiał się znaleźć pomiędzy nami dwiema. Sama zaproponowałam, że dla oczyszczenia atmosfery dobrze nam zrobi urlop od siebie. Kajtek bardzo się przejmował pracą, czasem nawet bywał nadgorliwy, co chwilami stawało się męczące. Ciągle wymachiwał długimi rękami, podskakiwał, mrugał nerwowo i wyrzucał z siebie potoki słów z szybkością karabinu maszynowego. – Jesteś! – Ucieszył się, nie widząc, że ledwie umknęłam spod otwierających się z impetem drzwi. – Był do ciebie telefon... Z sekretariatu pani Zofii, z Warszawy! Zdziwiłam się tak bardzo, że zapomniałam przypomnieć mu o dobrych manierach i archaicznym już zwyczaju pukania nawet do redakcyjnego pokoju. Zofia dzwoniła bardzo często na moją komórkę, ja do niej też i taki rodzaj oficjalnego telefonu był absolutną nowością. Ewa podniosła głowę znad ekranu monitora i popatrzyła na mnie. – Dziwne – powiedziałam i do niej, i do siebie. – A kto to był konkretnie? – Chyba sekretarka. – Kajtek był nadal szalenie przejęty, jakby ów telefon mógł oznaczać nie wiadomo co. – Powiedziała, że zadzwoni potem... – Dobrze, sama odezwę się do Zofii i dowiem się, o co mogło chodzić – powiedziałam nieuważnie i zagoniłam go do pracy. – Tu masz taśmę emisyjną, przegraj na VHS, wyślij do Warszawy i proś o termin kolaudacji. – A ty masz zgłoszenie emisyjne i druki do ZAIKS-u, wypełnij natychmiast – zrewanżował mi się błyskawicznie. Z bezradności pokazałam mu język. To była najbardziej niewdzięczna część pracy redaktora po zakończonej produkcji. Podać czas filmu w całości i czasy trwania poszczególnych fragmentów, listę występujących gości, autorów tekstów i muzyki, precyzyjnie, co do sekundy – no, po prostu napisać film na papierze. I nikt mnie tu nie mógł wyręczyć. Zabrałam się do roboty, na szczęście podczas montażu notowałam sobie przytomnie minutaż rozmaitych fragmentów i nazwiska autorów, więc nie musiałam lecieć do przeglądówki i stopować co chwila taśmę, by dodawać poszczególne minuty i sekundy. Popatrzyłam jednak na Kajtka bardzo nieżyczliwie. Niepotrzebnie, bo stropił się bardzo i nie wiedział, w jakim stopniu może mnie wyręczyć. – Biegnij, mały – powiedziałam zrezygnowana. – Załatw te taśmy, jakoś dam sobie radę. Kajtek zerwał się z krzesła w swoim własnym tempie i znów trzasnęły drzwi. Ewa otrząsnęła się lekko. – Rany, ileż on ma tej życiowej energii – powiedziała z podziwem. – My też kiedyś miałyśmy... – zaczęłam filozoficznie, ale właśnie zadzwonił telefon. Ewa sięgnęła po słuchawkę, rozmawiała z kimś dość krótko, ale jej mina wyrażała rosnące zdumienie. – Tak, jest, już proszę... – Podając mi telefon, wzniosła oczy do sufitu. W słuchawce usłyszałam bardzo dobrze mi znany głos Gabrysi, sekretarki Zofii, która oficjalnym tonem sprawdziła, z kim rozmawia, a potem zapowiedziała, że łączy mnie z szefową. Chciałam natychmiast zapytać moją wieloletnią przyjaciółkę, która sprawowała wielce odpowiedzialną funkcję w zarządzie spółki medialnej, dlaczego się wygłupia i rozmawia ze mną przez sekretarkę, ale nie zdążyłam. Usłyszałam napięty głos Zofii, która przerwała próbę mojej wypowiedzi. – Agata, dostaniesz za chwilę oficjalny faks z poleceniem zajęcia się pewnym tematem, tam jest trochę materiałów, resztę zdokumentujesz sama, jak najszybciej przygotuj eksplikację i zarys scenariusza. – I jeszcze dodała z naciskiem: – To ważne. Będziemy w kontakcie. Popatrzyłam w osłupieniu na słuchawkę. Zofia przerwała połączenie! Zdumiewające. Ewa gapiła się na mnie bez słowa. Wstałam i otworzyłam drzwi. – Niczego nie rozumiem – uprzedziłam jej pytania. – Lecę do sekretariatu, powinnam mieć jakiś faks. Wracałam bardzo powoli. Zwitek papierów, który niosłam w dłoni, zawierał zlecenie na wykonanie filmu dokumentalnego i trochę wycinków prasowych. Położyłam materiały przed Ewą. Rozwinęła je pośpiesznie. Z kartek papieru krzyczały tytuły prasowe: KIM JEST AL KOBAN? NAJWIĘKSZA AFERA? O CO CHODZIŁO ŚWIATOWEJ SŁAWY REŻYSEROWI?

...