Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi - fragment 2

Autor:


Opowieść kobiety, która ucieka, by odnaleźć siebie. Inspirująca refleksja o odwadze, jakiej wymaga podążanie własną drogą. Powieść o dobroczynnym wpływie jogi nie tylko na ciało, ale też na ducha. Dla każdego, kto kiedykolwiek próbował stanąć na głowie, trzymając obie nogi na ziemi.

Fragment 2

Od tego czasu Lisa sprawiała wrażenie, jakby nieustannie była na jodze. Na jodze. Był to ciekawy zwrot przyimkowy. Joga stała się miejscem, do którego się chodzi, celem. Dzieci zostawały ze Stevem albo nieletnią opiekunką, albo ze mną, a ona uciekała. Znalazła miejsce, do którego mogła chodzić. Miejsce, któremu nie mogła się oprzeć.
Dla mnie joga była próbą naprawienia jakiegoś wewnętrznego problemu. Tego niepokoju, którego nie rozumiałam, który zdawał się pochodzić znikąd. Dla Lisy zaś stanowiła ucieczkę, z domu do świata. Ćwiczenia szły jej bardzo dobrze i sprawiały ogromną radość. Lisa, z jej kompetencją, jej dziećmi i jej kolekcją książek kucharskich, na jodze nie była matką. Stawała się kimś innym. To doświadczenie – doświadczenie bycia ciałem w przestrzeni, bycia postacią w dramacie zajęć, bycia joginką (często używała tego słowa) – miało dla niej nieodparty urok. Jak dom mógł się z tym równać?
(...)
Kombinacja duchowej kompetencji i wyjątkowej sprawności fizycznej sprawiała, że w miejscu tym panowała dziwna atmosfera, niczym w jakimś dojo z science-fiction, gdzie produkuje się nowy gatunek ludzi, którzy pójdą w świat i będą nauczać słowa Bożego, śpiewając w sanskrycie i balansując na przedramionach.
Nadal nurtowała mnie ta ważna kwestia: czy joga to ćwiczenia duchowe? Czy też fizyczne? Jak mogą być jednym i drugim?
Podejrzewałam, że większość otaczających mnie studentów nie byłaby skora słuchać, jak nauczyciel aerobiku opowiada o Jezusie. Więc dlaczego chcą słuchać nauczycielki jogi, która opowiada o hinduskich praktykach religijnych? Czego właściwie uczyliśmy się, słuchając tych białych ludzi mówiących nam o hinduskiej duchowości? Czy inni uczniowie uważali, że uprawiają ćwiczenia? Czy raczej wyznawali jakąś wiarę?
Nigdy nie kwestionowałam faktu, że amerykańskie ciała potrzebują jogi. Fran opowiadała nam historię o swoim hinduskim guru, który przyjechał do niej w odwiedziny. Ledwo mógł ścierpieć wychodzenie na ulicę, bo ludzie mieli tu tak ściągnięte biodra. „Amerykańskie biodra!” – wykrzykiwał z rozpaczą. Amerykańskie biodra wymagały jogi. Amerykańskie ścięgna, mięśnie lędźwiowe i czworogłowe, pościągane od siedzenia za biurkami i prowadzenia samochodów – wszystkie one wołały o jogę.
Ale co z amerykańskimi głowami? Czy naprawdę potrzebna im była kosmologia zaczerpnięta z innej kultury? Czy nie było w tym czegoś z gruntu nieautentycznego? Czy uczeni mieli rację? Być może zupełnie tego nie rozumiałam. Jeśli mówiłam, że uprawiam jogę, to co tak naprawdę miałam na myśli? Nieważne, jak długo będę się uczyć, czy kiedykolwiek rzeczywiście zdołam doświadczyć jogi? Co my tu właściwie robiliśmy? Czy oddawaliśmy się tu gigantycznemu narodowemu wykrzywianiu? A jeśli tak, to czy komukolwiek działa się z tego powodu krzywda?
(...)
Ale byłam przekonana, że nigdy nie zrobię chaturangi. Od kiedy po raz pierwszy ją zobaczyłam, wydawała się przekraczać moje możliwości. Gdy uprawiałam normalną jogę, w niczym mi to nie przeszkadzało – w końcu był to jedynie ułamek moich ćwiczeń. Ale kiedy wzięłam się za vinyasę, chaturanga stała się ważną częścią mojego życia. Zmodyfikowanym sposobem na jej wykonanie jest podparcie się kolanami o podłogę i opuszczenie ciała usztywnionego od kolan do ramion. Używałam tego sposobu codziennie. I codziennie powtarzałam sobie, że nie mogę unieść kolan znad ziemi, że nie potrafię wykonać pełnej wersji pozycji, nie mogę opaść całym ciałem w jednej prostej linii od czubków palców po głowę.
Nie mogę, nie mogę, nie mogę, powtarzałam. Co się dzieje, kiedy codziennie mówisz sobie, że nie możesz zrobić czegoś, co każą ci robić raz za razem każdego dnia?
Prawda jest taka, że po tych wszystkich chaturangach na kolanach, moje tricepsy zrobiły się naprawdę twarde. Stałam się silna. Ale w końcu takie rzeczy dzieją się cały czas: utwierdzamy się w opiniach na temat siebie i swojego życia, które nie są oparte na faktach.
Tak też było z moim małżeństwem. Na jakimś podstawowym poziomie wierzyłam w jego kruchość. Sądziłam, że jest zbyt delikatne, by wytrzymać prawdę – prawdę o depresji Bruce’a, prawdę o moim perfekcjonizmie, o moim zwątpieniu w siebie. Codziennie brnęłam przez swoje małżeństwo, całkowicie się w nie angażując, a jednak wierząc w jego zasadniczą słabość.

c.d.n.

...