Pozerka. Moje życie w dwudziestu trzech pozycjach jogi - fragment 3
Opowieść kobiety, która ucieka, by odnaleźć siebie. Inspirująca refleksja o odwadze, jakiej wymaga podążanie własną drogą. Powieść o dobroczynnym wpływie jogi nie tylko na ciało, ale też na ducha. Dla każdego, kto kiedykolwiek próbował stanąć na głowie, trzymając obie nogi na ziemi.
Fragment 3
Niewygoda. Tego właśnie brakowało w moich ćwiczeniach. Bezruchu. Teraz go miałam i czułam przerażenie. Było mi bardzo niewygodnie, ale nic nie mogłam na to poradzić. Nie mogłam ruszać się szybciej ani skupić na następnym przejściu. Nie było żadnego zadania do wykonania, żadnego zegarka, na który można spoglądać, żadnego dziecka do ukołysania, żadnego obiadu do zrobienia, żadnej mamy, do której należy zadzwonić, żadnego smutnego męża, którego trzeba rozweselić, żadnej przyjaciółki, którą trzeba pocieszyć, żadnego ojca, którego trzeba wysłuchać, żadnej szkoły do posprzątania, żadnego samochodu do zatankowania, żadnych terminów do skończenia pracy, żadnego redaktora do ułagodzenia. Nie było nic, co mogłam zrobić, by to zakończyć. Mogłam tylko być. Sam na sam z tą niewygodą.
Od lat joga była jedynym miejscem, gdzie zwracałam uwagę na to, co czuję. Wykonywałam pozycje i rzeczywiście je czułam, dokładnie w tym momencie. Kiedy robiłam gołębia, czułam swoje prawe biodro, czułam, że coś mi ono mówi: powinnam raz na jakiś czas nosić dzieci na lewym. Pozycje udzielały mi prawdziwych informacji. Mój umysł usiłował odsuwać się w rozmaite trzeba i należy, ale pozycje na powrót go ściągały, zmuszały go, żeby skupiał się na chwili obecnej. Nie zawsze, ale wystarczająco często.
Potem zaczęłam uprawiać vinyasę. Dlatego, że to właśnie robiły fajne dziewczyny. Dlatego, że było w niej śpiewanie. Dlatego, że czułam, że powinnam robić jakieś postępy, iść naprzód, udoskonalać się. Ale oddając się vinyasie, zrezygnowałam z tej jednej rzeczy, dzięki której joga miała dla mnie sens: z trwania w bezruchu, z dostrajania się do tego, co rzeczywiście czuję. Fran starała się nauczyć mnie tej umiejętności, ale w swoim dążeniu do „doskonalenia” pozostawiłam ją za sobą.
Usiłowałam oddychać. Poczułam, jak z prawego biodra rozchodzi się jakieś uczucie. A potem poczułam też coś innego, co rozpoznałam niby statek na horyzoncie: ulgę. Wreszcie doświadczałam własnego dyskomfortu, własnego braku poczucia swobody. Niewygoda, niepokój, strach – czaiły się tam przez cały czas, a ja unikałam ich, uciekałam przed nimi, poruszając się szybko, by nie mogły się ujawnić.
Siedziałam tak z nogą za głową, jak kretynka. Kto wyciąga sobie nogę za głowę?
Siedziałam, a siedząc, zdałam sobie z czegoś sprawę: byłam bardzo, bardzo nieszczęśliwa. Oboje byliśmy nieszczęśliwi, Bruce i ja. Bruce miał ciężką depresję, zaś nasz dom, mimo iż twórczy, uroczy i często zabawny, wypełniony był jego ponurym nastrojem. Było to coś, czego nie pozwalałam sobie zauważyć, czego nie chciałam zauważyć. A jeśli zauważę – co wtedy? Co dalej? Wiedziałam, jak być pogodną i sobie radzić, jak odwracać się zdecydowanie od rzeczywistości. Bruce był pod tym względem moim wspólnikiem. Ale oto, czego nie umiałam robić: nie wiedziałam, jak poradzić sobie z posiadaniem najwyższego, najsmutniejszego męża na świecie. Byłam absolutnie nieprzygotowana na taką sytuację. Nie chciałam, by ktokolwiek wiedział, co się dzieje. Nie chciałam nawet wiedzieć, że to się dzieje.
– Puszczamy.
Puściłam stopę. Potrząsnęłam nią i rozmasowałam trochę. Czas zrobić to samo na drugą stronę. Ciekawe, jakie straszne wieści przyniesie mi druga noga?
(...)
Siedziałam dalej w swoim fotelu, otoczona nagimi faktami. Oto ich lista: byłam ogromnie nieszczęśliwa. Byłam żoną człowieka w depresji. Żywiłam ukrytą, pączkującą nienawiść do swoich rodziców: miałam do nich żal o naruszanie mojego życia prywatnego i żal do siebie samej za tę ciągłą potrzebę, by ich zadowalać. Oddaliłam się od brata, który stał się dla mnie niemal obcą osobą. Współzawodniczyłam ze swoimi przyjaciółkami i obserwowałam je uważnie w poszukiwaniu wskazówek, co robię nie tak. Spędzałam dni na pisaniu krytycznych recenzji.
Następnego dnia powinnam wstać i robić rzeczy, których się po mnie spodziewano, z czymś na kształt uśmiechu na twarzy. Pogodna. Posiłki, zegar życia, przychodziłyby i odchodziły, a ja gotowałabym je i podawała niczym żona w jakiejś starej opowieści, z trzaskiem stawiając talerze na stole.
Nie byle jaka żona; nie w byle jakiej opowieści. W jakiś sposób zdołałam odtworzyć życie mojej matki z czasów przed rzuceniem ojca. W odpowiedzi na moją mamę z lat siedemdziesiątych sama stałam się kurą domową z lat pięćdziesiątych. Miałam obsesję na punkcie tego, co jadła moja rodzina. Trzęsłam się o pory spania. Robiłam wszystko, co mogłam, by dopilnować, żeby nic, ale to nic nie zakłócało pracy mojemu mężowi. Miałam milutką małą pracę, niewymagającą ode mnie wychodzenia z domu. Recenzentka książek! Równie dobrze mogłabym brać do łatania ubrania arystokracji.
Byłam uwięziona w pułapce oczekiwań jak w śnieżycy. Bałam się, że jeśli na chwilę przystanę, jeśli powiem: „coś tu nie gra”, moja rodzina się rozpadnie. W końcu tak to właśnie bywa z rodzinami. I nie mogłabym nawet zatrzeć za sobą śladów jak moja mama albo Lisa. Nie chciałam. Chciałam pozostać mężatką, siedzieć w domu i nadal być matką, niezależnie od wszystkiego. Absolutnie, absolutnie, absolutnie nie zamierzałam wyrządzać swoim dzieciom tego, co moi rodzice wyrządzili mnie.
Moi rodzice popełniali błędy. Zniszczyli naszą rodzinę i udawali, że nie miało to miejsca. Właśnie takie zachowanie doprowadza dzieci do szaleństwa. Dzieci nienawidzą, kiedy ich porządek zostaje zakłócony i kiedy się je oszukuje. Jako dziecko reagowałem uległością i pogodą ducha. Lecz w miarę jak dorastałam, zaczęły się pojawiać przebłyski gniewu na to, co się wydarzyło. Nosiłam w sobie ukrytą, nieprzewidywalną wściekłość, która od czasu do czasu wypływała na powierzchnię, a potem znikała.
Ale teraz... Rodzice nic mi już nie robili. To ja sama się krzywdziłam. Dawno temu, w przeszłości, podjęli decyzje, które zaowocowały niekonwencjonalnym, lecz pod wieloma względami szczęśliwym dzieciństwem. Ja z kolei, poprzez swoją sztywność i desperackie pragnienie kontroli, szłam teraz w stronę drugiej skrajności, tworząc dla moich dzieci całkowicie konwencjonalne środowisko. Czy w ten sposób sprawiałam, że będą nieszczęśliwe?
Miałam tylko jedno wyobrażenie – wyobrażenie o tym, jak powinno wyglądać nasze życie. Czteroosobowa rodzina. Trwałe małżeństwo. Dwoje bezpiecznych dzieci. Szczęście i – jakżeby inaczej – wesołość przez cały długi dzień. Nikt nie odchodzi. Nikt nie płacze. Żadnych brodatych mężczyzn na horyzoncie. Ojcowie nie wyprowadzają się na barki. Wszyscy trzymają się razem i przestrzegają reguł. Nawet joga została zredukowana do kilku zasad. Te zasady, ta myśl, że wszystko powinno odbywać się w określony sposób, wysysały z życia codzienną radość. Moje wyobrażenie o tym, jak wszystko powinno wyglądać, zżerało naszą rodzinę. Tak bardzo przejmowałam się tym, że dzieci będą krócej spały, że nie mogłam ich obudzić, by zobaczyły śnieg.
...