Anna German, czyli ocalenie od zapomnienia w Archiwum Polskiego Radia
Znałam i lubiłam Annę German, zanim pojawił się zgrabny (niestety niepolski) , serial telewizyjny o życiu i twórczości tej wielkiej artystki – czyli zanim znów stała się "cool". Swoją drogą to wstyd, że TVP nie wpadło na pomysł, by taki serial samodzielnie wyprodukować.
Rosjanie byli szybsi i nieważne są kooperacje oraz obecność polskich aktorów. Ważny jest „spiritus movens”. Ważne jest realne działanie niepodyktowane koniunkturą, lecz promowaniem wartościowych zjawisk. Wraz z obrazem pobudziły się różne media, w tym nasza rzeczona telewizja, „klejąc” na gorąco dokument pt.: „Anna German i ja”.
Dokument obiektywnie jest nie najgorszy, ale niesmaku po okropnym spóźnialstwie to nie przykryło. Dziwne, że na krzykliwe rewie kiczu jest pieniądz, a na Annę German jakoś się nie znalazł. Nie mówmy jednak o rzekomej misyjności mediów publicznych, zmuszanych do karykaturalnego wyginania się względem wolnego i prymitywnego rynku, albowiem misyjność w zderzeniu z interesem zawsze wychodzi zgwałcona i z podbitym okiem.
„Obudziły się” również firmy fonograficzne, jak Pomaton czy Agencja Muzyczna Polskiego Radia, mające na swoim koncie, wydane kilka lat temu, składanki z piosenkami naszego "Białego Anioła".
Teraz pojawiły się (w nawiązaniu do popularności wspomnianego serialu) ich reedycje. O ile w pierwszym przypadku mamy do czynienia z konwencjonalną składanką, złożoną z najbardziej popularnych utworów (seria "Złota kolekcja" - swoją drogą bardziej bezbarwnej nazwy nie dało się wymyślić?) o tyle w przypadku płyty wydanej przez Polskie Radio dostajemy mocno przypadkowy, choć wartościowy, zbiór różnorodnych nagrań, z różnych okresów z cyklu "Z archwiwum Polskiego Radia". Nie jest to "Anna German w pigułce" dla kogoś, kto nie ma pojęcia kim była wielka artystka. Takich (głównie młodych) osób jest u nas pełno, ale i dla „starego fana” brak takich piosenek jak "Eurydyki tańczące", czy "Cztery karty" może być rażący. Co dostajemy w zamian? Ciekawą wycieczkę przez różne lata, różne okresy, wpływy kulturowe. Nie pisałabym o tej CD, gdyby nie warto było jej posiadać w swojej kolekcji. Nade wszystko przebija się tutaj wartość archiwalna, która na celu ma głównie "ocalenie od zapomnienia".
Warto mieć Annę German w wersji cyfrowo oczyszczonej, bo choć trzask winyla ma swój ogromny urok, niewiele brakowało, by jej wspaniała twórczość nie została na czas zakonserwowana.
Podwójny album wydany jest surowo i prosto, ale z drugiej strony klasycznie i elegancko (w konsekwencji do całej serii, w której pojawia się szerokie spektrum polskiej muzyki: od zespołu Test na Wioletcie Villas skończywszy).
Zgrabny i ciekawy tekst umieszczony w dołączonej do opakowania książeczce spłodził Zbigniew Rabiński. Niestety ów tekst nie zawsze jest zgodny z rzeczywistością. Autor, opowiadając o pewnym ciele niebieskim, mającym nazwę pochodzącą od naszej wielkiej pieśniarki " twierdzi, że: „jest to jedyny przypadek aby imieniem artysty estradowego nazwano planetoidę". Pozostaje się zgodzić z panem redaktorem, jeśli założymy, że pierwsi z brzegu, jacy przychodzą mi do głowy np. Paul Mc Cartney, Mike Oldfield, Eric Clapton, czy Alex Lifeson z zespołu Rush, a którzy też "mają" swoje planetoidy, do artystów estradowych nie należą. No, ale chyba nigdy nie może być tak, żeby było idealnie, a błąd można usprawiedliwić zapatrzeniem w wielką osobowość i talent wspaniałej Anny German. OCENA płyty 7/10
...