Jak przygoda to tylko w… Rzymie

Autor:


Nicky Pellegrino jest autorką takich powieści jak „Przepis na życie” czy „Wakacje w Italii”. Akcja jej najnowszej książki - „Rzymskiej przygody” (wyd. Prószyński i S-ka) - toczy się w Rzymie w latach 50. ubiegłego wieku. Bohaterka książki, Serafina, to młoda kobieta, która dorasta w malutkim mieszkanku na Zatybrzu.
  Dni upływają jej na opiece nad domem i siostrami, z którymi czasem śpiewa na pobliskim placu, by w ten sposób zarobić parę groszy na kino. Dziewczęta rozkochują się w bohaterach filmów wyświetlanych podczas popołudniowych seansów.

Gdy wielki śpiewak przyjeżdża do Rzymu, Serafina ma okazję poznać jego świat od środka. Zrządzenie losu sprawia bowiem, że sława, przyjęcia i bogactwo znajdują się dla niej na wyciągnięcie ręki.  W jej życiu zmienia się prawie wszystko. Zakochuje się w dwóch mężczyznach o trudnych charakterach, przeżywa chwile uniesienia, ale i smutku. Musi też stawić czoła trudnym wyborom, od których zależy jej dalsze życie…

W „Rzymskiej przygodzie” Nicky Pellegrino czytelnik odnajdzie niepowtarzalną atmosferę Wiecznego Miasta - brukowane ulice, fontanny i klimatyczne place pełne życia podczas upalnych dni, kafejki i bary, z których nocą dobiega muzyka…



Fragment powieści „Rzymska przygoda”:


– Serafina… Serafina… Sera-fiii-naaa!
Głos mojej matki dałoby się usłyszeć zza zamkniętych drzwi. Rozlegał się na klatkach schodowych, a gdy wychylała się przez okno naszej kamienicy na Zatybrzu, odbijał się też echem na całej długości wąskiej uliczki. To właśnie mnie, najstarszą z trzech sióstr, wołała najczęściej. Gdy trzeba było zabrać pranie do lavanderii albo przynieść jedzenie z rynku, albo wpleść siostrom wstążki we włosy, moje imię słyszeli wszyscy:
– Serafiiinaaa!
W tamtym czasie moja matka ciągle jeszcze była piękną kobietą. Nawet w wyblakłej domowej sukience i z ciemnymi włosami zebranymi gładko u nasady karku wyglądała imponująco. Pełne usta malowała na koralowo, a czarne, kocie oczy starannie podkreślała co wieczór czarną kreską. Zaraz potem chwytała lśniącą białą torebkę ze złotym zapięciem i znikała na całą noc. Nosiła pięknie skrojone ubrania: sukienki podkreślające talię osy, z rozkloszowanym dołem i górą eksponującą ramiona. Większość tych strojów uszyła sama na maszynie, którą trzymała w naszej sypialni. Mogłaby z powodzeniem pracować jako krawcowa, gdyby nie to, że znalazła inny sposób zarobkowania, który bardziej jej odpowiadał. Wieczorami zostawiała mnie i moje siostry ze stertą brudnych naczyń i w najbliższym barze fundowała sobie aperitivo w towarzystwie koleżanek przed wyjściem do pracy. Przywykłyśmy do tego, że zostawia nas same. Oczekiwała, że posprzątamy i położymy się wcześnie spać, czego oczywiście nie robiłyśmy. Czasami wyciągałyśmy czasopisma, które przynosiła do domu, i wpatrywałyśmy się w zdjęcia gwiazd filmowych: Rity Hayworth, Avy Gardner i Giny Lollobrigidy. Jak by to było być tak sławnym i tak pięknym?
Mamie nie przeszkadzało, że przeglądamy jej gazety, ale pewnie by się zdenerwowała, gdyby przyłapała mnie kiedyś na tym, jak wyciągam z pudełek jej cenne płyty, wkładam je na gramofon i uważnie opuszczam igłę. Miała mnóstwo nagrań, w tym amerykański jazz, neapolitańskie utwory miłosne i nawet kilka arii operowych. Ja najbardziej lubiłam Mario Lanzę, którego głos poruszał mnie
do głębi i wprawiał w błogość.
– On nie jest nawet prawdziwym Włochem – docinała mi zawsze moja siostra Carmela. – Zresztą spójrz na to zdjęcie, jaki pucołowaty.
– Ale posłuchaj jego śpiewu – broniłam go. – Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego?
– Jak będziesz za często puszczać tę płytę, to ją zniszczysz i mama się zorientuje, co robisz – powiedziała Carmela. Miała czternaście lat. Ja w tym wieku przestałam chodzić do szkoły, żeby pomóc mamie zajmować się nią i młodszą Rosaliną.
Sama Carmela też miała bardzo ładny głos. Miło się jej słuchało, nawet gdy śpiewała do nagrań mamy. W cieplejszych miesiącach odbierałam ją i Rosalinę ze szkoły, a potem szłyśmy na Piazza Navona, gdzie Carmela śpiewała dla turystów. Miała tam swoje ulubione miejsce, tuż przy jednej
z fontann. Gdy tylko otwierała usta, wokół zaczynali gromadzić się ludzie. Wrzucali nam drobne do rozłożonego na ziemi słomkowego kapelusza. Czasami Rosalina i ja dołączałyśmy do występu, bo też potrafiłyśmy ładnie śpiewać. Jednak Carmela miała prawdziwy talent. Marzyło nam się, że pewnego dnia ktoś ją odkryje i wszystkie będziemy bogate.
Gdy kapelusz wypełniał się po brzegi lirami, przerywałyśmy występ, żeby policzyć pieniądze. Czasami wystarczało nam na lody albo colę i na bilety do kina. Najchętniej oglądałyśmy musicale, często po kilka razy te same. Serenade widziałam tyle razy, że chyba znałam ten film już na pamięć. Tak samo było z The Toast of New Orleans oraz z Because You’re Mine. We wszystkich występował Mario
Lanza.
– Zakochałaś się w nim? – oskarżycielskim tonem zapytała Carmela.
– A nawet jeśli, to co? – odparłam.

...