Kartka z podróży Hong Kong
Jesteśmy w Hong Kongu!!! Wylecieliśmy w sobotę 15 stycznia z Manczesteru, 15:55. Godzinka do Londynu, 2 godziny czekania i potem ponad 12 godzinny lot do Hongkongu. Koszmar. Myślałam ze umrę!!! Zdrętwiał mi tyłek, a nogi chciałam wystawić za okno. Dzięki Bogu to był najdłuższy z naszych lotów w tej wyprawie.
Na miejsce dotarliśmy ok 8:30 rano naszego czasu, a 14:30 czasu lokalnego. Lotnisko ogromne i już od progu przyjazne, uśmiechnięte twarze małych skośnookich ludzi. Od lat już mam kompleks Polaka i dlatego, mimo że nie potrzebna jest wiza, bałam się że mnie nie wpuszczą. Procedura bardzo prosta. Wypełniasz kwitek wjazdu, dajesz paszport, wbijają pieczątkę i już.
Z lotniska pojechaliśmy autobusem, do Kawloon, dzielnicy w której jest nasz hotel. Potem jakieś 20 minut piechota do hotelu. Dość tanio, bo 100 funtów za 3 noce w cztero gwiazdkowym hotelu w trochę starym, ale czystym, przestronnym pokoju. A to najważniejsze. Godzina 17:30.Po prysznicu padłam na lóżko i wstałam dopiero ok 4 rano. Tak samo mąż. A wiec 16 stycznia przepadł.
17 stycznia, 4 rano, zjedliśmy kanapki, zaplanowaliśmy dzień i o 7 z minutami ruszyliśmy w miasto.
Metropolia ogromna, rozłożona na kilku wyspach. Wszędzie górki i pagórki. Przeszliśmy się ruchliwymi ulicami i posiedzieliśmy w malowniczych parkach. Ogromne kontrasty. Ludzie z komórkami, biznesmeni i staruszki na chodnikach w słomianych kapeluszach sprzedające gazety; pośpiech na głównych ulicach i spokój w parku, ludzie ćwiczący TAI CHI. Każdy znajdzie coś dla siebie.
Popłyneliśmy promem na Hong Kong Island, a potem najstarszym w mieście tramwajem na Szczyt Wiktorii. Strasznie stromo! Mam straszny lęk wysokości. Na szczycie okazało się że było warto. Piękny widok!!
Kolejny cel to świątynia 10,000 Buddów. Podobno 400 schodów, ale mnie wydawało się, że było ich ze 3 razy więcej. Ale bardzo piękne miejsce. Taka mała pielgrzymka dla Buddystów. Bardzo lubię takie miejsca. Oaza spokoju w samym sercu ruchliwego miasta.
Potem było muzeum historii Hong Kongu. Zwiedziliśmy je trochę "po łebkach", byliśmy strasznie zmęczeni. Muzeum ciekawe, ale strasznie duże. Widzieliśmy tylko 2 ekspozycje, opera i historia Hong Kongu.
Do hotelu dotarliśmy po 19, no i na nic więcej nie mieliśmy sił. Nawet na kolacje.
Dziś(18 stycznia 2005) jest już jedenasta a my dopiero po śniadaniu. Trochę się leniliśmy, ale Hong Kong dał nam się wczoraj we znaki.
Świetne miejsce. Bardzo nam się podoba. Ludzie są bardzo przyjaźni i mili. Ale trochę smutni. Nie uśmiechają się zbyt często.
Na dziś mamy zaplanowaną wizytę u wielkiego Buddy i małe zakupy na chińskim targowisku.
Jedziemy metrem do głównej stacji. Dziś już nie mamy sił na spacery. Stacje metra podobne do tych w Londynie, może bardziej czyste i ludzie nie spieszą się tak jak tam.
Z przystani portowej szybką łodzią płyniemy na wyspę Lantau. Strasznie huśta. Potem szalona jazda autobusem. Kierowca ma chyba jakiś problem i wyżywa się na pasażerach. Po dotarciu do świątyni muszę trochę odsapnąć. Zmiany wysokości i szalone zakręty dały mi się we znaki. Siedzę sobie na ławeczce i podziwiam ogromny posąg Buddy. Podobno około 30 metrów wysokości. Żeby się do niego dostać trzeba wdrapać się po schodach na wysoki pagórek. Kolejne 300 schodów.
Przez ogromne, bogato ozdobione, chińskie wrota wchodzimy na teren świątyni. Wszędzie dymią kadzidła, ludzie się modlą. Jest też wielu takich jak my, którzy tylko się przyglądają, podziwiają bogato dekorowane żeźby, dekoracje ścienne i piękne dachy. Wszędzie złoto, zieleń i czerwień.
Czas na Buddę. Wspinaczka wcale nie taka długa, ani ciężka. Lekka zadyszka ale przeżyje.
Na górze panuje błogi spokój. Ludzie zachowują się bardzo cicho. Wielkość posągu i zapierający dech widok na góry chyba trochę ich przytłacza. W takich miejscach ludzie pokornieją. Ciepłe słoneczko i cudowny widok. Nie chce nam się schodzić na dół. Siadamy na ławce i siedzimy tak sobie przez jakąś godzinę. Wypisuje kartki do przyjaciół , patrzę na góry. Cudownie. Bardzo to relaksuje.
Czas na drogę powrotną. Gdy docieramy na Hong Kong Island jest już ciemno. Tysiące świateł w dzielnicy bankowej zapiera dech. Postanawiamy zobaczyć to wszystko z góry. Po raz kolejny decyduje się na dramat wjazdu pionowym tramwajem na Górę Wiktori. Tym razem lekkie rozczarowanie. Silnie zanieczyszczone powietrze sprawia że wszystko jest zamglone. Nie za dużo widać. Szkoda.
Nie mamy już sił na wizytę na targu. Takie duże miasta szybko męczą. Przeprawa ulicami do hotelu to istna walka. Straszne tłumy. Sklepy są tu otwarte do późna, targowiska rozkręcają się dopiero około 20stej. Szok.
Jutro w południe wylatujemy. Nie będzie już czasu na zwiedzanie. Może to i lepiej. Zobaczyliśmy wszystko co chcieliśmy zobaczyć. Wycieczka warta tych 12 godzin lotu. Kolejny przystanek to Bankok. Miejmy nadzieję, że też nam się spodoba.
...