Fragment: Studnia Życzeń
Prezentujemy fragment znakomitej książki Katarzyny Leżańskiej "Studnia Życzeń". Miłej lektury! 1. Porządek rzeczy (2005) (…) – Co ci jest? – przestraszyła się Hanka, widząc twarz przyjaciółki. – Nie wiem, chyba niestrawność. – Dominika skończyła myć ręce i w skupieniu lustrowała makijaż. Była tak blada, że Hanka bez wysiłku dostrzegła, gdzie kończył się jej podkład. Przy tym odcieniu kredowej bieli żaden podkład nie był wystarczająco „naturalny”. – Drugi dzień mam mdłości. – Wymiotowałaś? – Nie, ale cały czas jestem na skraju pawia. – Chodź, zamówię ci herbatę – zaproponowała Hanka. Drzwi toalety otworzyły się i do środka weszła chudziutka staruszka w czarnej eleganckiej szmizjerce. Hanka uśmiechnęła się słabo i wbiła wzrok w sztywną szarą kokardę wpiętą w starannie zebrany w tyle głowy siwiutki kucyk. – Widziałaś? – mruknęła Dominika za drzwiami. – Kokardę? – domyśliła się Hanka. – Jaką kokardę? Tę kobietę. – To Dorota Frankowska, przyjaciółka babci Rozalii. – Boże, jaka piękna twarz – wybuchnęła Dominika ze zdumiewającą jak na nią egzaltacją. – A jakbyś zobaczyła, z jakim facetem tu przyszła! – Opanuj się – zniecierpliwiła się Hanka. – Pewnie wnuk, a może syn, bo takie same oczy – zamyśliła się Dominika. – Szkoda, że nie w moim typie – westchnęła. Hanka spojrzała na nią ze zdziwieniem, bo po dwudziestu latach znajomości dowiedziała się, że w grę w ogóle wchodzi jakiś typ. Dotychczas wydawało jej się, że idzie wyłącznie o to, by typ nosił spodnie lub – od biedy – szkocką spódniczkę. – Nie widziałaś? – zdziwiła się Dominika. – Miałaś go przy stole na lewo w skos. – Ty jesteś nienormalna – zawyrokowała Hanka. – Nawet na stypie nie umiesz odpuścić. – O co ci chodzi? – oburzyła się Dominika. – Przecież właśnie mówię, że odpuszczam. Hanka westchnęła i podeszła do matki, która tłumaczyła coś właśnie Dorocie Frankowskiej. – Wysłaliśmy telegram tam, gdzie zawsze – dosłyszała. – Niesłychane. – Dorota pokręciła głową z niedowierzaniem. – Zawsze była dziwaczką, ale to… Albo umarła, albo na starość jej rozum odjęło. No tak, pomyślała Hanka, znowu o Juli. Znowu nieobecna jest głównym tematem rozmów obecnych. Żadna uroczystość rodzinna nie mogła się odbyć bez rozważań o tajemniczej siostrze babci Rozalii. Nawet dziś, na pogrzebie Rozalii, żałobnicy pytali o Julę. Tylko Jula nigdy niczego nie była ciekawa. Jak widać, nawet ostatniej drogi starszej siostry. Kilka dni później matka Hanki oprzytomniała na tyle, by pomyśleć o testamencie babci Rozalii. Leżał tam, gdzie miał leżeć, czyli w szufladzie z chusteczkami i nieużywanymi od lat koronkowymi kołnierzykami. Był krótki i zwięzły. Zgodnie z ostatnią wolą Rozalii matka Hanki dziedziczyła połowę domu zbudowanego przez dziadków, Piotra i Katarzynę Hordyńskich, w Narwi przy ulicy Bielskiej. Właścicielką drugiej połowy od śmierci Katarzyny Hordyńskiej była Julia Trofimczuk. Wbrew pozorom nie była to prosta sprawa. O Juli, młodszej o dziesięć lat siostrze Rozalii, wiedzieli tylko tyle, że od zakończenia wojny mieszka w Austrii. Z rodziną kontaktowała się wyłącznie za pośrednictwem swego prawnika. (…) Hanka pamiętała dom pradziadków jak przez mgłę i w większości były to wspomnienia z dzieciństwa. Jako dorosła osoba rzadko bywała w Narwi, pochłonięta własnymi sprawami. -=- Zaparła się, by załatwić sprawę, nie zwlekając, nie jako potencjalny kupiec, ale dlatego, że poczuła się osobiście urażona upartym milczeniem – jakkolwiek by było – rodzonej siostry jej zmarłej babci. Niestety, pani Trofimczuk (w ustach zawodowo uprzejmego pracownika kancelarii brzmiało to przez telefon: „frau Trouchk”) i tym razem była nieosiągalna. – Kim my niby dla niej jesteśmy? – gorączkowała się oburzona. – Nie mogła się nawet zmusić, żeby napisać choćby dwa zdania, po tym, jak dostała telegram? Ojciec Hanki pokręcił głową z powątpiewaniem. – Musi mieć już dobrze po osiemdziesiątce. Może nie daje rady sama pisać. – Pewnie – fuknęła Hanka. – Jest ślepa, głucha i ma artretyzm albo paraliż obu rąk, ale pieniądze pewnie chętnie przyjmie. – Nie przesadzaj. Dużych pieniędzy z tego nie będzie – wtrąciła się matka Hanki. – A Jula widocznie nie chce mieć z nami nic wspólnego. Hanka i jej ojciec spojrzeli po sobie. Ileż razy mieli jeszcze słuchać wywodów na ten wyobracany już na wszystkie strony temat? – Tylko w takim razie ma to ręce i nogi – ciągnęła matka. – I nawet wydaje się dość logiczne, skoro przez tyle lat unikała jakiegokolwiek kontaktu. Umarła jej siostra, ostatni członek rodziny, który ją znał i pamiętał. Cześć pieśni. – Zdawałoby się – mruknął ojciec – że na starość nawet najbardziej skłócone z rodziną „czarne owce” szukają oparcia wśród swoich. – Szczególnie w filmach familijnych – prychnęła matka. – To z całą pewnością jakaś romantyczna, zawiła historia – rozmarzyła się Hanka, ale matka spojrzała z powątpiewaniem. – Nie wiem – mruknęła. – Gdyby była romantyczna albo chociaż ciekawa, to chyba ktoś by mi ją prędzej czy później opowiedział. Zresztą ja też nie lubię tego domu. – Dlaczego? – zainteresował się ojciec. – Ja się tam zawsze dobrze bawiłem. – Boście się z moim ojcem od progu urzynali babcinym winem z rabarbaru – przypomniała matka Hanki z kwaśną miną. – Pamiętasz, jak uczyłeś babcię tańczyć twista? – A tak, babcia Katarzyna, urocza staruszka... – zaczął ojciec, ale urwał, widząc spojrzenie swojej żony. – Kochanie, w tej rodzinie nie ma i nigdy nie było uroczych staruszek – powiedziała pewnie. Hanka miała już na końcu języka dowcipny komentarz, powstrzymała się jednak, podobnie jak ojciec… 3. Studnia życzeń (czerwiec-lipiec 1929) – No, pewnie! Kochacie się! A ty wiesz, co ja z tym zrobię? Ot, co! Tombakowy pierścionek wyleciał przez otwarte drzwi wprost na drogę, tak szybko, że Rozalia nie zdołała dostrzec, gdzie upadł. – Mamo! Katarzyna Hordyńska z udawaną obojętnością oderwała się od sortowania pościeli, którą Walczukowa miała następnego dnia z samego rana zabrać do prania. – Coś jeszcze? – Mówiła mama, że chce mojego szczęścia. Na urodziny mi to mama mówiła – szepnęła Rozalia. – Jedno jest tylko szczęście na świecie, moja panno – oświadczyła Katarzyna z naciskiem. – Takie, które płynie ze spokojnego sumienia i wypełnienia obowiązków wobec Boga, ojczyzny i rodziny. Rozalia przycisnęła fartuch do ust i łkając, wybiegła z domu. Z całych sił starała się nie płakać podczas gniewnej tyrady matki, ale tego już nie mogła znieść. -=- – Wracaj mi tu natychmiast! – Chwileczkę, mamo, chwileczkę – mruknęła Rozalia, wpatrując się bezradnie w rozmiękłe po deszczu koleiny. – Wracaj, bo ci wstydu narobię i za ucho do domu zaprowadzę! Rozalia wyprostowała się, zrezygnowana. Nie było szans na odnalezienie pierścionka w tym błocie. Boże, dlaczego nie poszłam z tym najpierw do ojca, pomyślała zgnębiona. Kątem oka zauważyła głowy sąsiadów ciekawie nasłuchujących zza płotów. Pewnie, pewnie, śmiejcie się, nie codziennie Hordyńscy urządzają takie widowisko dla całej ulicy. Minęła ganek, nie chcąc za progiem spotkać matki. Weszła przez furtkę na podwórze i oparła się ciężko o otwartą studnię, zaglądając w jej czeluść. Z głębi otoczonej chropowatą cembrowiną patrzyła na nią poważna dziewczyna o ciemnych, sczesanych w warkocz włosach, dużych, niebieskich oczach i gładkim czole, przeciętym teraz pionową zmarszczką. Pierwsze, co zrobię po ślubie, to zetnę ten głupi warkocz, pomyślała. Janka Murawska obcięła włosy na Gretę Garbo i wygląda jak człowiek, a nie jakaś cielęcina. Nawet w gazetach pisali, że moda na długie włosy nie powróci już nigdy. No i bardzo dobrze! Po ślubie, westchnęła Rozalia ciężko. Na świętego Dygdy, co go nie ma nigdy! Jak mogła w ogóle wyobrażać sobie, że matka będzie chciała o tym rozmawiać? I że się zgodzi! Z ciężkim sercem ruszyła w stronę domu. – Rozalka! Zaczekaj! – usłyszała szept z drugiej strony studni łączącej sąsiadujące podwórza. – A wy tu czego? – rozgniewała się Rozalia na widok dwóch małych postaci w identycznych perkalowych sukienkach w niebieską kratkę. – Mało było przedstawienia? Ale jej okropna młodsza siostra Jula i jej równie okropna przyjaciółka Dorota, które z uporem śledziły niemal każdy jej krok, by w najmniej odpowiednim momencie rozchichotać się albo wyskoczyć znienacka zza krzaków, wcale nie wyglądały na rozbawione. Aż im policzki płonęły z przejęcia. – Chodź tu – powiedziała Jula prawie bezgłośnie, a coś w jej wzroku sprawiło, że Rozalia natychmiast zawróciła, ignorując wołania matki dochodzące zza drzwi kuchennych. – Dzisiaj po próbie chóru masz przyjść nad rzekę, tam gdzie zawsze. Andrzej będzie czekał do zachodu. – Nawet nie wiem, czy mnie puści do kościoła – mruknęła Rozalia, zapominając przez chwilę, że przysięgła sobie już nigdy nie wtajemniczać tej smarkuli w żadne swoje sprawy. – Musi puścić – włączyła się Dorota. – Musi to na Rusi... – wzruszyła ramionami Rozalia. – Ale szósty sierpnia już za tydzień. Chór musi ćwiczyć. – Będziesz się jeszcze widziała z Andrzejem? – Tak, na próbie dla dzieci. O czwartej. – Powiedz mu, że nad rzekę nie mogę. Może za kościołem, przy jakimś drzewie. Tam gdzie... Drzwi kuchenne otwarły się z trzaskiem. Furia matki przeszła już w ten zimny spokój, który od zawsze przerażał Rozalię bardziej niż najgłośniejsze krzyki. – Do domu, moja panno. Niech no tylko ojciec wróci, to tydzień na tyłku nie siądziesz! – Rozalia minęła ją bez słowa. – Proszę do obrazu, akt skruchy i koronkę różańca przed Matką Boską odmówić. Albo nie, do roboty, jajka trzeba poukładać. Upał taki, że zaraz się zepsują! Jak zwykle, pomyślała Rozalia, albo modlitwa, albo praca. Jak modlitwa, to pokutna, nie żadne tam radosne trele wyśpiewywane w parafialnym chórze. Jak praca, to ciężka albo przynajmniej żmudna, jak owijanie w papier i przesypywanie popiołem trzech tuzinów jajek. Katarzyna Hordyńska nigdy nie kryła, że tak właśnie wyobraża sobie wychowywanie dziewcząt. Miały być pobożne i pracowite. Cała reszta nie miała większego znaczenia. Skrzypnęły drzwi, coś zaszeleściło za drewnianym przepierzeniem spiżarni. Już są, moje aniołki stróże z piekła rodem, pomyślała Rozalia z irytacją. Ale nie, tym razem dziewczynki były zajęte sobą i nie zwracały na nią uwagi. Dłuższą chwilę trwały gorączkowe szepty, przez które przebił się w końcu ostry głos Juli. – Poczekaj, zobaczysz, że wystartuję i wygram. Muszę tylko skończyć szesnaście lat. – To już nie chcesz być Dolores del Rio? – zaśmiała się Dorota. -=- – Nic nie rozumiesz – rozgniewała się Jula. – Dolores del Rio została gwiazdą filmową dlatego, że wcześniej była królową piękności. No chyba że zostanę Konopacką. Ale nie wiem, czy to się ładnie wygląda, jak się rzuca takim dyskiem. – E tam – mruknęła Dorota. – Ja wolę wyjść za mąż i mieć welon od stóp do głów. Z tiulu. – A wiesz już chociaż za kogo? – Pewnie. Za Grzesia – odpowiedziała Dorota z takim spokojem i pewnością, że Rozalia nie mogła się nie uśmiechnąć. – Za Griszę? – odezwała się zdumiona Jula. – Za niego nie wyjdziesz. – Jak to? – Tak to. On jest prawosławny. – No to co? – To nie możesz – orzekła Jula tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Jak nasza kuzynka z Hryniewicz zakochała się w prawosławnym, to jej moja mama powiedziała, że dwa pacierze do jednego łóżka to za dużo. – Ojej, to będziemy spali w dwóch łóżkach i po kłopocie – odpaliła Dorota po chwili namysłu. – No nie wiem – mruknęła Jula. – Powiedziałaś to już studni życzeń? – Powiedziałam. Trzy razy. – Studni życzeń? – nie wytrzymała Rozalia, przyczajona za przepierzeniem. – A która to? – Tajemnica! – krzyknęły zgodnym chórem obie dziewczynki i wybiegły ze spiżarni, aż się zakurzyło. Jula zawróciła jednak, jakby w ostatniej chwili coś sobie przypomniała. – Wszystko widziałam – szepnęła. – Pobiegłyśmy na drogę, jak cię zawołała do domu. Z kieszonki obrębionej granatową lamówką wyciągnęła ostrożnie brudny tombakowy pierścionek. Aż jej uszy płonęły z przejęcia, kiedy podawała go starszej siostrze. Rozalia w milczeniu pokiwała głową. Ot i sojusznik! (…) 9. Nie da się mieć wszystkiego (1938) W sobotę około południa, kiedy dało się już wejść do wietrzonej od poprzedniego wieczoru przechowalni, Rozalia wkroczyła z wiadrem zlasowanego wapna i szczotką na długim kiju, którą tak jak w ubiegłych latach przerobiła na pędzel. Ubrana w najgorszą spódnicę, bluzkę, która już dawno powinna była pójść na szmaty, i rozpadające się gumiaki ojca, prezentowała się naprawdę bojowo. Dopiero w połowie szczytowej ściany przypomniała sobie szeroki ruch, który pozwalał zostawić większość wapna na ścianie, a nie na spódnicy, głowie i reszcie – ostatecznie robiła to tylko raz do roku. Gdy poczuła, że dochodzi do wprawy, do przechowalni wpadła zdyszana matka. – Biegnij do domu się ogarnąć! – zawołała od progu. – Co się stało? – mruknęła Rozalia, nie przerywając pracy. – Młody Rusiłowicz przyjechał. Ojciec ma go zatrzymać na ganku. Na szczęście musiał po drodze najechać na jakiegoś hacela czy coś, bo z daleka zobaczyłam go, jak się wlecze z tym swoim rowerem. – Przyjechał na rowerze? – zapytała oszołomiona Rozalia, jakby to była w tej chwili najbardziej paląca kwestia. – Właściwie to przyszedł z rowerem – uściśliła Katarzyna, palnęła się w czoło i niemal wyrwała Rozalii z rąk jej pomysłowe narzędzie. – Do chałupy, myj się, przebieraj. Ja to potem raz-dwa dokończę. Rozalia drgnęła (od czasów głębokiego dzieciństwa nie zdarzyło się, żeby matka kończyła za nią pracę) i wreszcie rzuciła się biegiem do kuchennego wejścia, zataczając się w gumiakach za dużych o dobrych parę numerów. Przy jej pechu powinna w tej chwili stanąć oko w oko z aż nadto oczekiwanym gościem. Na szczęście ojciec na ganku czuwał i słysząc szuranie w sionce, bohatersko zagadnął nieszczęsnego Szymona o wojnę w Hiszpanii. -=- Pech Rozalii nie zawracał sobie głowy jej strojem i wyglądem. Pech Rozalii spokojnie czekał w kuchni pod postacią Juli, która dopinała właśnie wyjściową sukienkę. – Widziałaś? – spytała półgłosem, aż krztusząc się z radości. – Co? – rzuciła Rozalia obojętnie, w pośpiechu rozchlapując wodę z dzbanka na pół kuchni, choć potrzebowała jej teraz tylko w miednicy. – Wiedziałam, że po mnie przyjedzie! – szeptała gorączkowo Jula. – Wiedziałam! Boże, jak ja wyglądam! Rozalia poczuła się tak, jakby właśnie zanurzyła twarz we wrzątku, choć z całą pewnością nalewała do miednicy tylko zimną wodę. Powoli wytarła twarz lnianą ścierką. – Kto po ciebie przyjechał? – zapytała martwym głosem. – Jak to kto? Szymon Rusiłowicz, najwspanialszy mężczyzna na świecie, przecież ci opowiadałam. Wiedziałam, że nie uda mu się o mnie zapomnieć! – Wydawało mi się, że najwspanialszym mężczyzną na świecie jest Grisza Trofimczuk – odezwała się matka, wchodząc do kuchni. – Czyż nie, szczęśliwa narzeczono? Jula uważnie przyjrzała się swemu odbiciu w lusterku, które służyło ojcu do golenia. – Grisza nie zając, nie ucieknie – oznajmiła. Rozalia spokojnie odłożyła ścierkę i usiadła ciężko obok miednicy. Może by i chciała coś powiedzieć, ale zabrakło jej słów. – Czy ja cię dobrze zrozumiałam? – wyręczyła ją matka. – Odbiłaś narzeczonego przyjaciółce, jesteś po trzeciej zapowiedzi, a teraz wyrzucisz go jak połamaną zabawkę, bo ci się wydaje, że znalazłaś coś lepszego? – Oj, mamo, czemuż nie sięgać po lepsze, skoro samo wchodzi w ręce? – odpowiedziała Jula, jakby to było oczywiste. – Bo nie da rady mieć wszystkiego – odezwała się Rozalia przez zaciśnięte zęby. – Ty na pewno nie dasz rady, ale ja jestem, siostro, z innej gliny. Ja jestem stworzona do szczęścia – rzuciła Jula lekko, odłożyła lusterko i wreszcie dostrzegła spojrzenie matki i wyraz twarzy siostry. – No co takiego? Znowu coś źle powiedziałam? Podobno słowa to tylko słowa i nijak się mają do czynów. Podobno nikt jeszcze nie zmienił świata samym gadaniem. Bywają jednak sytuacje, kiedy słowa – nieważkie, niewinne na pozór – działają jak ukryty podziemny wstrząs. W tym samym miejscu, w którym jeszcze chwilę wcześniej biegła wspólna droga, otwiera się głęboka, ziejąca przepaść. Można jeszcze przerzucać liny, można nawet budować mosty, ale nad przepaścią, która już nie zniknie. Rozalia odruchowo podwinęła nogi, by nie ześliznąć się w rozwierającą się z trzaskiem głębię, która nieodwołalnie oddzielała ją od młodszej siostry. Katarzyna postąpiła w głąb kuchni i tonem, jaki porzuciła parę dobrych lat temu, powiedziała: – Jula, do obrazu. Akt skruchy i koronka różańca. Już. – Co mama? – zdziwiła się Jula, która doskonale pamiętała ten ton, ale jak świat światem zwracano się nim tylko do Rozalii. – Już – powtórzyła Katarzyna tak blada, że Rozalia przestraszyła się nie na żarty. – Rozalka, co się dzieje? Ile mam jeszcze robić idiotę z siebie i tego człowieka? – zdenerwowany Piotr wpadł z deszczu pod rynnę. – Kasiu, co z tobą? Co się stało? Katarzyna tylko pokręciła głową. – Mama nie pozwala mi się spotkać z Szymonem – poskarżyła się Jula płaczliwie. – I słusznie. Przecież on nie do ciebie przyjechał – powiedział ojciec, nie zaszczycając osłupiałej Juli nawet jednym spojrzeniem. – Ty zajmiesz się matką, bo wygląda jak śmierć, a ty – zwrócił się do Rozalii, nadal siedzącej nieruchomo – chodź. Dobrze, że chociaż twarz przemyłaś. Jak mu się podobasz, to w każdym stroju. – Nie, nie, za dwie minuty będę gotowa. Słowo – ocknęła się w końcu Rozalia i wybiegła z kuchni, by wreszcie zająć się swoim życiem. Nie słuchała nawet stłumionych odgłosów gwałtownej dyskusji Juli z matką. Nie zastanawiała się nad swoimi uczuciami wobec siostry. To wszystko mogło w końcu poczekać. Wskoczyła w pierwszą z brzegu sukienkę, omal się przy tym nie przewracając, wybiegła, zawróciła, bo w progu potknęła się o własne nogi w gumiakach, założyła pantofle na gołe nogi i wreszcie dotarła na ganek. -=- – Dzień dobry – powiedziała zdyszana, ale uśmiechnięta. – Cieszę się, że cię widzę – odpowiedział Szymon, przyglądając jej się z zainteresowaniem. – Specjalnie się tak umalowałaś? Rozalia wybałuszyła oczy, po czym spojrzała w dół. Cóż, dłonie miała prawie czyste, ale reszta rąk wyzierających z krótkich bufek pokryta była nieregularnymi białymi smugami. Podobnie dekolt, choć tego na szczęście nie mogła zobaczyć. – Tak – odparła z poważną miną. – Specjalnie na twoją cześć. – Jestem zaszczycony. – Szymon skłonił się lekko i podał jej ramię. – Przejdźmy się. – Ale gdzie? – Na koniec świata. – Jeśli tam, to chętnie – odpowiedziała Rozalia i niedbałym ruchem ściągnęła z włosów roboczą chustkę, o której na śmierć zapomniała. -=-
...