MURMURANDO vol. 7
Marzyłam o profesjonalnym żeglarstwie regatowym. Widziałam przyszłość - jak dowodzę wielkim, smukłym jachtem o powierzchni żagla porównywalnej do średniej wielkości żaglowca.
Dawać z siebie absolutne maksimum wysiłku, stać za sterem i kontrolować wszystko - każdą parę rąk, podejmować szybkie decyzje, od których zależy nie tylko wygrana, ale i życie, zdrowie ludzi wykonujących moje polecenia. A po regatach wracać, iść z przyjaciółmi na piwo i planować kolejne regaty. Wizje zimowych wieczorów, spędzanych obok B., były rzadkie. Wolałam wyobrażać sobie, jak razem zawojujemy świat, będziemy wygrywać z wiatrem, falami i własnymi ograniczeniami. Rozsadzała mnie wtedy energia, radość. Takie miałam sny po NASZEJ nocy. Sny bez niepokoju, lęku i roztrząsania problemów egzystencjalnych. Sny spokojne, sny szczęśliwe. Regaty to straszna gonitwa, również na lądzie, przyznaję, ale nie miała nic wspólnego z gonieniem dnia, którego doświadczałam na co dzień. Ścigaliśmy się sami ze sobą. Wiatr rozwiewał zdyszane oddechy tych, którzy deptali nam po piętach, a woda rozmywała widok tych, którzy męczyli się przed nami. Prosto, bez zbędnego patosu i wielkich dramatów. I tylko murmurando wiatru w wantach przy wietrze o sile większej niż sześć stopni w skali Beauforta.
6
B. przyszedł koło dziesiątej. Przechodząc koło naszego jachtu przywitał się ze wszystkimi. Nie pocałował mnie. Wymieniliśmy tylko uścisk ręki.
- Gdzie cię wczoraj wcięło K.?
- Poszedłem się przejść. Spotkałem gliniarzy - motorowodniaków i trochę zeszło, bo trzeba było pogadać. Kupują im nową motorówkę.
- Nagły zastrzyk finansów od skarbu państwa?
- Finansuje miasto.
- A już myślałem, że skapnie trochę forsy dla klubu.
- Nic z tego.
Poszedł. Zupełnie, jakby nic się nie stało. Jakby witał się ze średnio lubianym kolegą. "Nic to, poczekamy do popołudnia." - pomyślałam. Skwar od rana był okrutny. Jacht zamienił się w plastikowy samowar, do którego nie dało się wejść. Nie można było nawet usiąść na pokładzie, bo parzył w tyłek. Mieliśmy wypłynąć na mały trening, ale nie byliśmy nawet w stanie sklarować jachtu do wyjścia. Zeszłam pod pokład po okulary przeciwsłoneczne i nagle zauważyłam pod koją małą dziurkę w burcie - tuż nad linią wodną.
- K.!
- Co?
- Mamy dziurę w burcie.
- Gdzie?
Wyszłam na pokład i poszukałam jej od zewnątrz.
- Tu. Ciekawe, od czego to.
- A skąd ja to mam, do kurwy nędzy, wiedzieć?! - wrzasnął K.
Spojrzałam na niego zszokowana tym nagłym wybuchem, ale nie miałam odwagi się odezwać. Od rana był niespokojny. Zachowywał się w miarę normalnie, ale zdarzały mu się takie niekontrolowane ataki.
- Trzeba to oszlifować, nakleić od spodu łatę z włókna szklanego i zalaminować.
Kurewski pech. W taką pogodę… - znowu mówił normalnie.
Straciliśmy cztery godziny - najpierw wynosząc rzeczy, a potem schodząc pod pokład pojedynczo, na trzy minuty. Przychodzili nudzący się marynarze, żeby pogadać. Wszyscy dziwili się, ze baba lata ze szlifierką.
- Załogantka, nie baba. - odpowiadał im K.
Od plaży czuć było smród setek smażących się na słońcu, nagich, spoconych ciał. Gdy wystawiało się głowę znad falochronu, "zapach" stawał się tak intensywny, że można się było udusić. I ten widok - leżące jedna na drugiej, poprzetykane kolorowymi plamkami kostiumów, parówki, wytapiające z siebie tłuszcz na olbrzymiej patelni. Woda przy plaży gotowała się, kotłowała i zmieniała kolor na coraz bardziej bury, stawała się mętna i odpychająca. Ilość śmieci wzrastała wprost proporcjonalnie do ilości potu wyciekającego z leniwych ciał plażowiczów.
Po kolejnej zmianie wywlekłam swoje roztopione ciało na pokład i K. zaczął się śmiać:
- Co? O co chodzi, K.?
- Nic.
- No, nie drocz się ze mną. Co jest?
- Nic.
Nie da się ukryć, że tego dnia toczyliśmy wielce konstruktywne dyskursa. Mózgi były rozgotowane na miękko i parowały uszami.
B. wrócił z treningu w momencie, gdy skończyliśmy szlifowanie. Zwijałam kabel, gdy przyszedł. Na jego widok K. znowu zaczął się śmiać.
Popatrz na nią. Nie masz czasem wrażenia, ze ona wcale nie jest kobietą? I pomyśleć, że mówili do niej "maleńka".
- Mam się rozebrać i udowodnić ci swoją płeć?
- Dzisiaj takie rzeczy załatwia się za pomocą operacji plastycznych. Poza tym masz metody z epoki kamienia łupanego - to wtedy tak kobieta udowadniała, co trzeba, a wtedy facet ją łapał za włosy i do jaskini z delikwentką. - B. zasiadł pod falochronem i ociekając potem przymrużył oczy.
- Najwyższy czas walnąć sobie piwko.
Przynieśli z P. kilka puszek. Techniczny przyszedł, zalaminował, dostał od nas dwa piwa, posiedział chwilę i poszedł do ośrodka, ukryć się przed słońcem. A my dalej siedzieliśmy we czwórkę, równym rzędem podpierając plecami falochron, żeby w tej temperaturze nie zrezygnował nagle ze swej funkcji i nie postanowił się przewrócić. B. z K. znowu leniwie wymieniali informacje o szwedzkich one-tonerach, P. przysypiał, a ja zastanawiałam się, co jest grane. B. był wobec mnie cudownie obojętny. Kilka razy ukradkiem karmiłam go paluszkami, oblizywał moje palce, uśmiechając się łobuzersko, po czym przestawał okazywać jakiekolwiek zainteresowanie moją osobą. Doprowadzał mnie do szału i sprawiał, ze mój i tak parujący mózg wysadzał po kolei bezpieczniki i zapalał wszystkie, czerwone lampki ostrzegawcze, sygnalizujące przegrzanie z przepracowania.
Dopiero po dwóch, czy trzech godzinach K. i P. poszli do bosmanatu sprawdzić meteo i procedurę startową na następny dzień. Uklękłam naprzeciwko B., który niezmiennie popijał kolejne piwo. Oparłam się na jego kolanach. Żadnej reakcji. Dopiero po dłuższej chwili spojrzał na mnie, jakby dopiero co mnie zauważył.
- Masz takie rzęsy naturalnie, czy je malujesz?
"Ty…!!!!! Ja tu robię maślane oczy, a ty mnie, kurwa, pytasz o to, czy maluję rzęsy?!!!!!!!!!!!"
- Oczywiście, naturalnie…
- Eee…
- No… Wczoraj byłam lekko umalowana, ale dziś już nie, bo i tak w tym upale wszystko by się rozpłynęło.
- Zostało z wczoraj.
- Nie wiem, jak ty, ale ja się myję.
Wspaniała chwila ciszy. Z mojego mózgu wylatywały z wielkim odrzutem kolejne śrubki, maszyna kompletnie się rozregulowała.
- Zacznij nosić okulary przeciwsłoneczne B., bo masz czerwone oczy.
- Są czerwone, bo pragną piwka.
Pociągnął kolejny łyk i patrzył na mnie beznamiętnie. Poczułam się bezsilna. Mózg zwalniał już, jego dogasające tempo pochodziło wyłącznie z rozpędu i inercji. Spojrzałam w stronę klubu.
- Cholera, wracają.
- No, to co?
- Kiedyś ci wytłumaczę. Nie chcę go ranić.
B. wzruszył tylko ramionami. Usiadłam grzecznie obok. Cudowna, beznadziejna nuda przetykana setkami coraz bardziej zaplątanych domysłów. Nic nie mogłam zrozumieć. Chwilę później odprowadzałam go już po kei, bo wracał do domu.
- O co ci właściwie chodzi, B.?
- O nic.
- Nie lubisz ułatwiać ludziom życia, co?
- Nie będę ci niczego tłumaczył, bo byłoby zbyt nudno.
- Ale…
Przyciągnął mnie do siebie i przerywając zdanie, całował.
- Powodzenia na regatach. Muszę już wracać, zjeść obiad i tak dalej. Mama będzie dzwonić. A pusto w tym domu jak cholera - rodzice na działce, siostra na obozie, wywieźli psa i nawet żółwia. Mogę co najwyżej pogadać z kotem, który wdrapuje się czasem na nasz balkon.
- Oj, misiu… Nie m… - pogłaskałam go, ale wyjął moją rękę z włosów, więc znowu nie dokończyłam zdania.
- Trzym się.
- Cześć.
...