Mary Gooch ma czterdzieści trzy lata, męża, niezbyt ciekawą pracę. A przede wszystkim - ma ciało. Bardzo dużo ciała. Tak dużo, że całe jej życie kręci się wokół niego. I nie jest ważne to, że mąż kocha ją taką, jaka jest. A raczej - taką, jaka była, zanim zaczęła się od niego oddalać, pogrążając się w bezsilnej kontemplacji „tłustego potwora", jak zwykła siebie nazywać.

Pewnie dożyłaby tak spokojnej starości, gdyby w przeddzień srebrnego wesela Jimmy Gooch nie zniknął, zostawiwszy żonie 25 tysięcy dolarów i list z wyjaśnieniem, że „musi pomyśleć". I nie jest to żart - mijają dni, a on nie wraca. Mary postanawia wyruszyć jego śladem. W podróży przechodzi prawdziwą metamorfozę. Nie bez znaczenia będzie tu znajomość z pewnym tajemniczym szoferem, tęgą irańską fryzjerką, przystojnym Meksykaninem i porzuconą przez męża matką trojaczków. A kilogramy? Cóż, po prostu same znikną. Pełna zaskakujących zwrotów akcji historia kobiety, która nie tyle przemienia się z bestii w księżniczkę, ile odnajduje siebie.



Lori Lansens posiada wyjątkowy dar dostrzegania zarówno tego, co charakterystyczne, jak i tego, co nietypowe.
„Winnipeg Free Press"

Autorka - poprzez przekonywającą i żywiołową opowieść - wiedzie nas od świata dziecięcej samotności i wilczego głodu do dorosłości pełnejpoczucia obowiązku i niepokoju.

„The Toronto Star"

Lansens pisze nadzwyczaj poruszająco: radośnie i smutno, z umiejętnie wplecionym czarnym humorem.
„Vogue"

Fragment
Nocny zegar Mary nigdy nie tykał. Tej jesiennej nocy, w przeddzień srebrnej rocznicy ślubu, zegar wybijał rytm do taktu z biciem jej serca - niespokojny, alternatywny jazzowy rytm, przypominający nerwowe kiwanie palcem u nogi albo błądzenie oczyma, w oczekiwaniu pierwszych taktów niecodziennej melodii.
Dryfująca w ciemnościach na sprężystym materacu, podczas gdy jej umysł błąkał się po portalach, wyciągał wnioski, mieszał metafory, Mary czuła spływające po jej skroniach strumyki potu. Śliska i gładka jak foka pod wypłowiałym burym szlafrokiem, łaskotana w kroczu trójkątem wilgoci, leżała oszołomiona walczącymi z sobą uczuciami upału i głodu. Gorące powietrze z pieca, który jakiś czas temu bezskutecznie próbowała wyłączyć, nie przestawało buchać przez kratki w podłodze małego wiejskiego bungalowu. Głód, jak zawsze, domagał się głośno swoich praw.
Mary usłyszała daleki szum samochodu i wstrzymała oddech. Może to jej mąż, Gooch? Nie. Gooch jechałby od wschodu. Poderwawszy swe chybocące się ciało i kolebiąc nim na falach odpływu i przypływu, wylądowała wreszcie bez tchu na plecach, i zanuciła melodię dla odwrócenia uwagi siedzącego w środku tłustonia. Usłyszała daleki chór głosów zapewniający ją, że nie jest osamotniona, i zaśpiewała głośniej. Śpiew dodał jej otuchy, dopóki z kuchni nie ozwało się szydercze rżenie głodu.
W korytarzu, w wilgotnym, klejącym się do jej obfitości szlafroku, jedząc wprost z porwanej z kuchennego stołu plastikowej torebki, Mary sprawdziła na termostacie temperaturę i oblizując słony palec, przerzuciła dźwignię z pozycji „wyłączony" na „włączony" i z powrotem na „wyłączony". Piec zacharczał tylko, ignorując jej polecenie. Z cichym przekleństwem odłożyła jedzenie i otworzyła drzwi do piwnicy. W chwili gdy zapalała światło, drobiny pleśni i stęchlizny wyfrunęły jak stado uwięzionych ptaków, a oczom Mary ukazał się przegniły dolny stopień schodów, który załamał się pod nią poprzedniej zimy. Po krótkim wahaniu zatrzasnęła drzwi, uznała bowiem, że do powrotu Goocha nic nie poradzi na upał.


Spojrzała na zegar i przypomniała sobie, że mąż często wraca do domu wieczorem, czasami bardzo późno. Mary od wielu lat czekała na niego długo w nocy, nigdy jednak nie zapytała, gdzie się podziewał, ani nie wyznała mu, że boi się ciemności. Wróciła do swojej torby frytek, smażonych w tłuszczu skrawków kartofli, które raniły jej podniebienie, niosąc - podobnie jak blues - zarazem ból i ukojenie. Dosyć, mówiła sobie, a zaraz potem - no, jeszcze ta jedna. I jeszcze jedna. I jeszcze ta ostatnia.