Ismael, emerytowany nauczyciel, zbiera pomarańcze i podgląda nagą sąsiadkę. Żona robi mu wyrzuty. Ale to nie osłabia łączących ich więzi. Są ze sobą już od czterdziestu lat. Razem się starzeją.
Któregoś dnia senny spokój San José zostaje zakłócony. Pojawiają się żołnierze. Z oddali słychać huk wystrzałów. Zniknięcie kilku miejscowych wzbudza strach i zdaje się zapowiadać coś jeszcze gorszego. Niedługo potem po powrocie ze spaceru Ismael orientuje się, że żołnierze zabrali jego sąsiadów, dowiaduje się też, że szuka go żona, lecz nie potrafi jej odnaleźć... Ataki się powtarzają, skala przemocy narasta. Ludzi ogarnia panika. Ci, którzy przetrwali, postanawiają wyjechać, nim będzie za późno. Ismael postanawia zostać w opuszczonym mieście. Od tej pory jego przyszłość jest absolutnie nie do przewidzenia...
Rosero od pierwszych stron wciąga czytelnika w grę, której motywem przewodnim jest wszechobecny strach.
Bez wątpienia jedna z najważniejszych powieści latynoamerykańskich ostatnich lat.
„El Universal"
Evelio Rosero pisze, jakby maczał pióro we krwi [...]. Jeśli ktokolwiek zastanawiał się, czy po realizmie magicznym kolumbijska powieść jeszcze istnieje, trzyma w rękach dowód na niezwykłą siłę literatury tego kraju.
z uzasadnienia werdyktu Independent Foreign Fiction Prize
Spokojny rytm tej powieści robi piorunujące wrażenie.
„Belfast Telegraph"
Autorowi Między frontami udało się dokonać tego, z czym kolumbijska literatura borykała się od lat: opisał wojnę bez szowinizmu, sentymentalizmu czy pustej retoryki.
„El Pais"
Niezwykła, doskonała książka. Oszczędna w słowach, ale trzymająca w napięciu.
„The Nation"
Autor Między frontami używa tylko niezbędnych słów, by wciągnąć czytelnika w słodką historię, która ze strony na stronę staje się coraz bardziej gorzka.
„Críticas"
Fragment
To są dwa listy od mojej córki. Nie czytam ich na poczcie i wracam do domu, jakby Otilia czekała na mnie, żeby je przeczytać. Zastaję tam kilkoro dzieci pochylonych wokół czegoś na ziemi, na skraju chodnika. Proszę o przejście, ale stoją nieruchomo, ich głowy niemal się dotykają. Pochylam się ponad nimi i widzę wyciągnięte ręce dzieci, chude i opalone, wokół granatu ręcznego. Granat - krzyczę do siebie - dalej tu leży.
- Pokażcie - mówię.
Największy z dzieciaków zdobywa się na odwagę, chwyta granat i odskakuje. Pozostali idą w jego ślady. Przestraszyłem ich. To niemożliwe - myślę, chowam listy córki do kieszeni - wylecę w powietrze, zanim przeczytam twoje listy, Mario. Wyciągam ręce, ale chłopak najwyraźniej nie ma ochoty oddać mi granatu: „To nie pana", mówi. Pozostali krążą wokół mnie i przyglądają się, w oczekiwaniu. Doskonale wiedzą, że jeśli rzucą się do ucieczki, nigdy ich nie dogonię. „Twoje też nie - mówię. - Niczyje. Daj mi go, bo wybuchnie; chcesz zostać rozerwany jak ten pies, ten, którego pochowali z honorami?" Błagam w myślach, żeby ten chłopak był jednym z tych, którzy tak jak ja byli na pogrzebie psa, na skraju cmentarza, kiedy zagrały trąbki. I wygląda na to, że doskonale wie, o co mi chodzi, bo natychmiast oddaje mi granat. Na coś przydał się ten publiczny pogrzeb. Inne dzieci cofają się tylko o kilka kroków, oddalając się ode mnie, ale nie przestając krążyć dokoła. „Odejdźcie - mówię - zostawcie mnie z tym samego". Nie zostawiają mnie, idą za mną - w roztropnej odległości, ale za mną idą - a ja dokąd? idę ulicą z granatem w ręku, otoczony gromadą dzieciaków. „Macie stąd iść! - krzyczę. - Nie łaźcie za mną, bo jak wybuchnie, wszyscy dostaniemy".
Dalej idą, nieustraszeni, wydaje mi się nawet, że z domów wychodzi więcej dzieciaków i szeptem wypytują kolegów, i stoją za moimi plecami, niewzruszenie, skąd wyłazi tyle dzieciaków? nie wyjechały? W końcu słyszę przestraszony głos jakiegoś mężczyzny: „Niech pan to wyrzuci w cholerę, profesorze, co pan robi?". Potem echo innego głosu, kobiecego, przeganiającego dzieci: „Do domów!", krzyczy. Dzieci jej nie słuchają. Nieme, niewzruszone, na pewno czekają, aż stary zostanie rozerwany na ich oczach, nie przypuszczając nawet, że one też zostałyby rozerwane. Otwierają się drzwi innych domów, głos kobiety teraz piszczy. Idę prosto nad urwisko. Mijam porzuconą fabrykę gitar. Przechodzę przed domem Mauricia Reya, niemal biegiem. Zatrzymuję się nad krawędzią przepaści. Teraz dzieciaki podchodzą za blisko, jeden, najmniejszy, nagi od pasa w dół, trzyma się mojego rękawa. „Pójdziesz ty stąd", mówię do niego. Pot zmusza mnie do zamknięcia oczu. Jestem pewien, że kiedy podniosę rękę i rzucę granat, tylko z powodu siły, którą będę musiał w to włożyć, wybuchnie mi w ręku i rozerwie mnie na strzępy, a wraz ze mną stado dzieciaków, Bóg wie, że ktoś będzie się z tego śmiał w miasteczku, wcześniej czy później: rozerwany wybuchem profesor Pasos zabrał ze sobą sporą grupę dzieci - mówię do siebie, czując w ręku twardą powierzchnię granatu, zwierzę z ognistą gardzielą, które roztopi mnie jednym podmuchem; gdybym przynajmniej był tu sam, nie byłoby to bolesne, nie musiałbym na ciebie czekać, Otilio, nie mówiłem ci, że ja będę pierwszy? Dzieci stoją za moimi plecami, po raz ostatni i bezskutecznie próbuję je od siebie odsunąć, staram się je przestraszyć gestami, ale jakby na przekór coraz bardziej tłoczą się wokół mnie, głosy kobiet i mężczyzn przywołują je z daleka, ja unoszę rękę i zrzucam zwierzę z urwiska, słyszymy wybuch, oślepiają nas malutkie ogniki podskakujące z dna, malowane światła wspinające się z hukiem po gałęziach drzew, do nieba. Odwracam się do dzieci - same szczęśliwe twarze, zachwycone - jakby oglądały sztuczne ognie.