Fabuła książki, osadzona w realiach Białegostoku, opowiedziana jest żywym, dowcipnym językiem. Smaku lekturze dodają scenki obyczajowe, które z satyryczną pasją rejestrują małą polską rzeczywistość.
Fragment:
Rano, na dźwięk tych budzików, zerwały się na równe nogi prawie natychmiast i od razu, przy dziennym świetle, ruszyły do oględzin wczorajszej tragedii. Panna młoda siedziała z nosem, zielonkawym, trzeba dodać, spuszczonym na kwintę i zadawała sobie po raz setny pytanie, czy nie odwołać tego wszystkiego. Albo nie. Lepiej przeobrazić lipcowy ślub w karnawałowy bal maskowy... Zarzuciłoby się jakieś cekinowe cudo na twarz i byłoby po sprawie.
Machnęła ręką z rezygnacją i przejechała palcami po włosach, długich i w świetle jasnego słońca wręcz złotych. W lusterko bała się spojrzeć. Wolała nie wchodzić do łazienki, zamiast tego wpatrywała się z nadzieją w twarze przyjaciółek, które badały dokładnie, z różnych odległości, każdy milimetr jej twarzy.
– No i?
– Źle nie jest – mruknęła Iwona.
– Hm, wsadzasz mi nos w oko.
– Aaa, przepraszam. – Iwona odsunęła się mniej więcej o jakieś dwa milimetry. – Położy się podkład i właściwie nie będzie widać.
– Właściwie? To jak prawie... – mruknęła Martyna.
– Nie marudź, ubieraj się. Za pół godziny wychodzimy. – Anita zdążyła już pobiec do kuchni, nastawić ekspres i pootwierać wszystkie okna, a teraz przysiadła na chwilę obok Martyny, objęła ją i sapnęła prosto w ucho, skryte pod prostą, złotą ścianką. – Dzisiaj twój wielki dzień. Żadne pierdoły tego nie zakłócą, a Beata zrobi z twoją twarzą cuda, zielone rumieńce... nooo, nawet już nie takie zielone, zamienią się w różane lico wdzięcznej i przeczystej panny młodej – przy ostatnich słowach nie wytrzymała i parsknęła, po chwili dołączyła do niej Iwona, aż wreszcie we trzy przewracały się po łóżku. Jak nastolatki, dokładnie tak jak za dawnych szczenięcych czasów, beztroskie, radosne i pozornie niczym nieobciążone.