W ciemności słychać szepty. Nocny wiatr niesie ze sobą płacz dziecka. Zniknięcie byłej żony i syna zapoczątkuje serię niezwykłych wydarzeń. Mężczyzna przekona się, że śmierć nie zawsze oznacza koniec. Istnieje siła, która potrafi przywracać zmarłych do życia.


To chęć zemsty.

Czekasz na happy end?
Zapomnij. To nie jest bajka, to horror.





James Paul Blaylock
(ur. 20 września 1950 roku) – amerykański autor blisko dwudziestu powieści, w tym przełożonych na polski „Krainy marzeń” i „Maszyny Lorda Kelvina”. Uważany za jednego z prekursorów steampunku. Uczeń Philipa K. Dicka. "Widma minionych nocy" wchodzą w skład tak zwanej „Trylogii Duchów” – rozgrywających się we współczesnej Kalifornii opowieści z wątkami nadprzyrodzonymi.

To zdumiewające jak w jednej książce udało się Blaylockowi zebrać galerię niemal wszystkich moich lęków. Wszystko czego bałem się jako dziecko i czego lękam się dziś jako dorosły, strachy zmyślone i jak najbardziej realne, znalazłem na kartach „Widm...”. Do tego podane w sposób jakiego się kompletnie nie spodziewałem. Ta książka jest jak cichy śpiew w pustym, pogrążonym w ciemności mieszkaniu. Jak twarz tuż za oknem w środku nocy... Tak się pisze horrory!
Jakub Ćwiek,
autor cyklu o Kłamcy
oraz horrorów: „Liżąc ostrze” i „Ciemność płonie”

Twórczość Jamesa P. Blaylocka tkwi korzeniami głęboko w tradycji literackiej, lecz mimo to autor zaskakuje czytelnika niemal na każdej stronie – chyba bardziej tym, co odsłania tylko częściowo, niż tym, co pokazuje w pełnym świetle.

Philip K. Dick

Fragment:

Kolejna wietrzna noc, ciepła jak na późny listopad, pachnąca piołunem i kurzem. Niespokojne jesienne sny. Noc nawiedzona powolnym, niespiesznym skrzypieniem szkieletu starego domu, postukiwaniem obluzowanych drzwi o framugi, wzdychaniem wiatru pod okapem dachu, jego pomrukami za kamieniami kominów. Mrok wypełniony szumem miotających się wściekle gałęzi szarpanych wichurą i suchymi liśćmi obijającymi się o okiennice, pędzonymi po wyłożonym kostką podjeździe.
Księżyc w pełni wisiał nad grzbietem wzgórz jak latarnia na ciemnej ścianie, rzucając na kuchenną podłogę ruchliwe cienie liści. Peter Travers przyłożył zapałkę do palnika ściennej lampy gazowej. Propan zapłonął z sykiem, zmieniając cienie w blade, migotliwe duchy. Peter odmierzył zmieloną kawę i wodę do pojemnika zaparzarki i podpalił pod nią gaz.
Czekając na kawę, wyjrzał przez okno, opierając się przy tym o blat. Za dębami i platanami lśniły w srebrzystym świetle księżyca zbocza wzgórz. Nad wyschłą ziemią wirowały kłęby kurzu, unosząc się spośród sumaków i kęp ziół jak niespokojne duchy. Kuchnię przeniknęły pierwsze smugi aromatu gorącej kawy, maskując pustynne wonie niesione wiatrem. Duchy. Nawet zapach parzącego się napoju zaczął przypominać ducha minionych poranków.
Poryw wiatru wstrząsnął domem, zajęczał w szczelinach drzwi, okien i w niskiej piwniczce. Niepojęte, jak Beth mogła spać w takim hałasie, zwłaszcza w niemal obcym łóżku. Poczuł gwałtowne ukłucie winy, że jego tam nie ma. Zupełnie jakby zostawił pożegnalny liścik w biurze, tyle tylko że nigdzie się nie wybierał i był to jego dom.
Po prostu wiatr budził w nim niepokój. Od kilku dni słyszał jego szept na obrzeżach swoich myśli nawet w czasie snu i budził się co noc po kilkanaście razy, zawsze świadom postukiwania okien i skrzypienia ścian, w półśnie przeczuwając, że wiatr rozedrze dom kawałek po kawałku i udekoruje szczątkami całą dolinę.
Kolejny poryw wstrząsnął domem, zerwana z zaczepu okiennica uderzyła w deskowanie, mocno, ostro, jakby ktoś walił w ścianę drewnianym młotkiem. Peter przeszedł do salonu i otworzył jedno z wielu okien znajdujących się na tylnej ścianie. Zerwana okiennica kiwała się na zawiasach. Od pokrywającej ją spękanej, białej farby odbijało się światło księżyca, pełne ruchliwych cieni liści. Peter dopchnął okiennicę do ściany i zamocował ją metalowym haczykiem. W nocnym powietrzu unosił się zapach świeżych liści dębów i platanów oraz ulotny ślad woni jaśminu. Wychylił się z okna i przyjrzał ciemnej masie drzew, krawędzi wysokiego grzbietu. Po chwili wiatr ucichł, pozostawiając po sobie niesamowitą ciszę, zupełnie jakby noc wstrzymała oddech.
I właśnie wtedy, w tym znieruchomiałym nocnym powietrzu, gdzieś pomiędzy rosnącymi na tyłach domu drzewami rozległ się niezmiernie cichy, samotny odgłos czyjegoś płaczu...
Dom stał jakieś pięćset metrów od zabudowań najbliższego sąsiada. Nigdzie w kanionie nie było telefonów ani elektryczności. Lodówka, oświetlenie, piecyk, bojler – wszystko napędzał gaz. Chociaż do autostrady i cywilizacji było raptem dziesięć kilometrów, dojazd tam zajmował pół godziny kiepską drogą gruntową biegnącą wzdłuż potoku Trabuco, wijącą się wraz z nim wśród gór.
Kanion rozszerzał się koło Trabuco Arroyo, gdzie boczna droga kończyła się na utwardzonej nawierzchni autostrady. Pasma wzgórz na wschód od Arroyo usiane były setkami niemal identycznych pobielonych domków, skupionych wzdłuż granicy głuszy. Tworzyły osiedla, rozrzucone na przestrzeni ponad stu pięćdziesięciu kilometrów. Na terenie tym dotąd były tylko pastwiska, pola uprawne i ogrody. Kiedy wiatry od Santa Ana oczyszczały powietrze, większość hrabstwa Orange była widoczna ze szlaku Holy Jima, wspinającego się na szczyt Santiago, odległy od domu Petera o kilka trudnych do przebycia kilometrów. Nawet wtedy jednak nadbrzeżna równina często przesłonięta była żółtobrunatną chmurą smogu.
Sześć miesięcy temu, kiedy rozstali się z Amandą, powiedział „do widzenia” temu wszystkiemu, smogowi, przedmieściom, i kupił kawałek samotności na głuchej prowincji, w górnej części kanionu Trabuco.
– Peter?
Zasunął okno i zamknął je.
– Tutaj – powiedział.
Poczuł ulgę, że Beth się obudziła, mimo iż starał się cicho zachowywać.
Wrócił do sypialni. Siedziała na łóżku, tuląc do siebie poduszkę. Była zmęczona i senna. Zmierzwione blond włosy spadały jej na jedno oko.     
– Znów włóczysz się nocą po domu? – zapytała.
– Tak. Właśnie usłyszałem cholernie dziwny odgłos. – Przysiadł na łóżku. – Nie uciekłem od ciebie. Robiłem kawę.
– Taka kobieta jak ja nie ma szans w konkurencji z filiżanką dobrej kawy – skomentowała. – Która godzina?
– Około czwartej.
– Czwarta – prychnęła. – Może zaszaleję i pośpię sobie do późna, co najmniej do piątej, albo nawet do wpół do szóstej.
Rzuciła się z powrotem na łóżko i naciągnęła kołdrę aż pod szyję. Bobby, jej syn, odwiedzał swojego ojca gdzieś na wschodzie. Peter nie pamiętał gdzie i wcale nie chciał. Im mniej słyszał o eksmężu Beth, tym lepiej.
– Posłuchaj – szepnął, siadając na krawędzi łóżka.
– Nie słyszę nic oprócz wiatru – powiedziała po chwili.
– Ćśś, poczekaj. – Peter uniósł rękę.
Przez chwilę rzeczywiście słychać było tylko szelest drzew za oknem. Potem bardzo wyraźny odgłos płaczu.
– Słyszałaś? – spytał Peter.