Planując zbliżające się Święta i porządkując rzeczy zmarłej babki, Erica zagłębia się w losy rodziny i odkrywa kolejny sekret. Ślady prowadzą do Ameryki przełomu wieków, pewnej pięknej dziedziczki i przeklętej, jałowej ziemi.
Już dziś prezentujemy pierwszy fragment tej przejmującej historii dziecięcej miłości, decyzji pozostawiających trudne do wyleczenia rany i dziedzictwa, z którym trzeba się zmierzyć.
Fragment 1
Przynajmniej jest zima. Przyjeżdżałyśmy tu tylko latem, więc wszystko wygląda trochę inaczej; nie wydaje się tak przerażająco znajome, tak obezwładniające. Storton Manor, ponura i zwalista posiadłość w kolorze dzisiejszego zaciągniętego nieba. Wiktoriański, neogotycki gmach z wielodzielnymi oknami i łuszczącą się stolarką, zieloną od porostów. Stosy martwych liści pod murami porośniętymi mchem aż po parapety okien na parterze. Wysiadając z samochodu, oddycham spokojnie. Jak dotąd zima była bardzo angielska. Wilgotna i błotnista. Z oddali żywopłoty przypominają rozmazane fioletowe sińce. Ubrałam się dziś w jaskrawe, żywe kolory, na przekór temu miejscu, na przekór jego surowości i moim ponurym wspomnieniom. Teraz czuję się idiotycznie, jak przebieraniec.
Przez przednią szybę mojego sfatygowanego białego golfa widzę złożone na kolanach dłonie Beth i postrzępione końcówki jej długich włosów. Gdzieniegdzie przyprószone już siwizną, moim zdaniem za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Tak się gorączkowała przyjazdem, a teraz siedzi nieruchomo jak posąg. I te jej blade, smukłe dłonie, złożone bezwładnie na kolanach – bierne, apatyczne. W dzieciństwie obie miałyśmy jasne włosy w srebrzystym odcieniu, jak włosie anielskie albo czupryny młodych wikingów. Z czasem ten wyrazisty kolor spłowiał w bezbarwny, mysi brąz. Ja farbuję włosy, żeby je ożywić. Coraz mniej wyglądamy jak siostry. Pamiętam zetknięte głowy Beth i Dinny’ego, kiedy się namawiali i szeptali między sobą: jego włosy takie ciemne, jej takie jasne. Skręcało mnie wtedy z zazdrości, a teraz, kiedy przypominam sobie tę scenę, myślę, że ich głowy wyglądały jak jin i jang. Uzupełniały się.
Okna domu są puste, w ciemnych taflach szyb odbijają się nagie drzewa. Te drzewa wydają mi się teraz wyższe, mam wrażenie, że za bardzo napierają na dom. Trzeba je wyciąć. Czy ja rzeczywiście się zastanawiam, co jest do zrobienia, co do naprawienia? Czy wyobrażam sobie, że tu mieszkam? Dom należy teraz do nas: wszystkie dwanaście sypialni, strzeliste sufity, główne schody, podziemne sale wyłożone kamiennymi płytami, wyślizganymi przez stopy wielu pokoleń służących. Należy do nas, ale pod warunkiem że tu zostaniemy i zamieszkamy. Tego zawsze chciała Meredith. Meredith – nasza babka, złośliwa kobieta z zaciśniętymi, kościstymi dłońmi. Chciała, by nasza matka wprowadziła się tu z nami wiele lat temu, żebyśmy byli świadkami jej umierania. Mama odmówiła, więc została wydziedziczona i dalej wiedliśmy szczęśliwe, podmiejskie życie w Reading. Jeśli się tu nie przeprowadzimy, posiadłość zostanie sprzedana, a pieniądze przekazane na szlachetne cele. Że też Meredith po śmierci stała się filantropką. Zatem dom należy do nas – ale tylko przez chwilę, ponieważ nie sądzę, byśmy dały radę w nim zamieszkać.
Jest pewien powód. Kiedy usiłuję go uchwycić, rozpływa się w powietrzu. Zostaje tylko imię. Henry. Chłopiec, który zniknął, którego nagle po prostu nie było. Teraz, spoglądając w górę na przyprawiające o zawrót głowy gałęzie, mam wrażenie, że wiem. Wiem, dlaczego nie możemy tu zamieszkać, dlaczego trudno uwierzyć, że w ogóle przyjechałyśmy. Wiem. Wiem, dlaczego Beth nie chce nawet wysiąść z samochodu. Zastanawiam się, czy będę musiała ją namawiać, tak jak trzeba ją namawiać do jedzenia. Między miejscem, w którym zaparkowałam, a domem nie rośnie ani jedna roślina – posiadłość stoi w zbyt głębokim cieniu. A może gleba jest zatruta. Pachnie ziemią i gnijącymi, aksamitnymi grzybami. Humus, przypomina mi się z lekcji biologii sprzed wielu lat. Tysiące maleńkich insektów, wgryzających się pracowicie w głąb ziemi, trawiących glebę. Przez chwilę panuje cisza. Cisza po ryku silnika, cisza wśród drzew, cisza w domu – wszędzie. Wracam do samochodu.
Beth wpatruje się w swoje dłonie. Wątpię, by nawet podniosła wzrok, żeby spojrzeć na dom. Nagle ogarniają mnie wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, przywożąc ją tutaj. Nagle boję się, że za długo zwlekałam, strach ściska mnie w środku. Ścięgna rysują się na jej szyi niczym kawałki sznurka. Tworzy kanciasty kształt na siedzeniu, same przeguby i ostre krawędzie. Taka wychudzona, taka krucha. To wciąż moja siostra, ale zmieniła się. Ma w sobie teraz coś, czego nie potrafię rozgryźć ani pojąć. Robiła rzeczy, których nie jestem w stanie zrozumieć, i miewała myśli, których nie umiem sobie nawet wyobrazić. Wbija wzrok w kolana, oczy ma szkliste i szeroko otwarte. Maxwell chce, żeby wróciła do szpitala. Powiedział mi to dwa dni temu przez telefon, a ja naskoczyłam na niego za ten pomysł. Jednak teraz, chociaż staram się tego nie robić, zachowuję się przy niej inaczej – i czasami jej za to nienawidzę. Jest moją starszą siostrą. Powinna być ode mnie silniejsza. Głaszczę ją lekko po ramieniu i uśmiecham się pogodnie.
– Wchodzimy? – pytam. – Napiłabym się czegoś mocniejszego.
Mój głos brzmi donośnie w tej małej przestrzeni.
Wyobrażam sobie kryształowe karafki Meredith, ustawione rzędem w salonie. Gdy byłam dzieckiem, zakradałam się tam i oglądałam tajemnicze mikstury, patrzyłam, jak odbijają światło, podnosiłam koreczki, żeby potajemnie wciągać zapach w nozdrza. Pomysł, że miałabym pić jej whisky teraz, kiedy nie żyje, wydaje mi się groteskowy. Moja troska ma pokazać Beth, że wiem, jak bardzo nie chce tam wracać. Ale ona nagle bierze głęboki oddech, wysiada i rusza zdecydowanie w kierunku domu.