Rose i Ruby Darlen są siostrami, ale nie zwyczajnymi. Obie urodziły się razem, zrośnięte głowami, ze wspólnym układem krwionośnym, dlatego tych sióstr syjamskich nie można było rozdzielić. Młoda matka porzuciła je po urodzeniu w szpitalu, gdzie zajęła się nimi cudowna pielęgniarka, która wraz z mężem, emigrantem ze Słowacji adoptowała je, kochała i mądrze wychowywała. "Ciocia" Lovey okazała się dla bliźniaczek najwspanialszym darem niebios. Opowieść prowadzona jest z perspektywy obu sióstr, choć pierwszoplanową narratorką jest Rose. To ona postanowiła napisać autobiografię, po tym jak się okazało, że wraz z siostrą są najdłużej żyjącymi siostrami syjamskimi. To Rose przoduje intelektualnie w tymzwiązku; to Rose chciała studiować, ale nie mogła bez zgody siostry. To tylko jeden z kompromisów, jakie siostry czynią każdego dnia. Rose pisze, czyta, myśli , podczas gdy jej syjamska siostra, Ruby, śpiewa, ogląda telewizję, jest leniwa intelektualnie, mimo, że to ona przekazała do lokalnego muzeum wiele cennych artefaktów, a o Indianach zamieszkujących okoliczne tereny wie więcej niż ktokolwiek. Ruby to ta ładna. Mimo, że krótsze ciało i nogi powodują, że proporcjonalnie zbudowana Rose musi ją nosić. Twarz Rose jest trochę zniekształcona z powodu zrośnięcia z twarzą siostry. Obie nigdy nie spojrzały sobie prosto w oczy, nigdy nie miały prywatności w żadnej sferze, nawet intymnej, nigdy nie spędziły osobno nawet jednej chwili. Ale siostry są pragmatyczne i akceptują swoje niedoskonałości i talenty, nauczyły się cenić swoje różnice i uczą się akceptować siebie, dokładnie w ten sam sposób w jaki sprawiają że inni je akceptują, żyjąc tak normalnie jak to tylko możliwe. Od czasu do czasu swój rozdział pisze również Ruby, czując, że jej opowieść nie będzie nigdy kompletna bez głosu jej siostry, która jest przy niej od pierwszego oddechu. Uczestnictwo Ruby dodaje humoru narracji Rose. Ruby odkrywa sekrety swojej siostry, sekrety, które są przejmujące i zarazem fascynujące. Lori Lansen tworzy odrębne opowieści każdej z kobiet, czasami przywołuje te same momenty widziane i różnie odbierane przez jedną i drugą siostrę, czasem po to by podkreślić ich psychiczną więź, a czasem by podkreślić różnice w interpretacji tych samych zdarzeń. Siostry, które są ze sobą tak blisko związane, nie zawsze znają się tak dobrze jak im się wydaje. Ta zdumiewająca opowieść, chociaż fikcyjna, budzi w nas zaciekawienie, podziw, współczucie, i zmusza do zastanowienia się nad ludzką ułomnością, charakterem, złem I dobrem tkwiącymi pospołu w ludzkich sercach. Fascynująca lektura, chociaż dotyczy niełatwych spraw, nie jest pozbawiona wątków jawnie humorystycznych. Czyta się ją jednym tchem! To coś więcej, niż tylko historia o życiu dwóch bliźniaczek - to powieść o poszukiwaniu wspólnych więzów w zwyczajnym życiu. Fragment: Ruby i ja Nigdy nie spojrzałam w oczy swojej siostrze. Nigdy nie kąpałam się sama. Nigdy nie stałam w nocy na trawie i nie wznosiłam rąk do urzekającego księżyca. Nigdy nie skorzystałam z ubikacji w samolocie. Ani nie nosiłam kapelusza. Ani nie byłam całowana. Nigdy nie prowadziłam samochodu. Ani nie przespałam całej nocy. Nigdy nie odbyłam prywatnej rozmowy. Ani samotnego spaceru. Nigdy nie wspięłam się na drzewo. Ani nie wtopiłam się w tłum. Bardzo wielu rzeczy nigdy nie zrobiłam, ale zawsze byłam kochana. I gdyby coś takiego było możliwe, żyłabym jeszcze tysiąc razy jako ja, żeby być kochaną tak ogromnie. -=- Moja siostra Ruby i ja, za sprawą niefortunnego przypadku albo cudu, zamiast rozdzielić się na etapie podziału zapłodnionej komórki jajowej, zostałyśmy połączone głowami powierzchnią o wielkości talerzyka. W środowisku medycznym jesteśmy znane jako najstarsze (dwadzieścia siedem lat) żyjące bliźnięta craniopagus, czyli bliźnięta połączone czaszkami, mające odrębne szyje i ciała, a miliony ludzi na świecie, ci, którzy na poważnie interesują się takimi osobami jak my, znają nas jako bliźniaczki craniopagus Rose i Ruby Darlen z hrabstwa Baldoon. Nazywają nas różnie: dziwolągi, okropieństwa, potwory, diablice, wiedźmy,debilki, cuda i wybryki natury. Większość ludzi uważa nas za fenomen. W miasteczku Leaford, gdzie mieszkamy i pracujemy, jesteśmy po prostu "siostrami". Podnieś prawą rękę. Przyciśnij nasadę dłoni do płatka prawego ucha. Zakryj je i rozpostrzyj palce – w tym miejscu jestem złączona z siostrą; nasze twarze niezupełnie się przytulają, czaszki są stopione w kręgu sięgającym od skroni ku płatowi potylicznemu. Gdy na nas spojrzysz, możesz pomyśleć, że tulimy się jak siostry. Ruby i ja jesteśmy identycznymi bliźniaczkami i wyglądałybyśmy identycznie, mając czoła naszej matki i szerokie, pełne usta, tylko że twarz Ruby jest znacznie ładniejsza (prawdę mówiąc, Ruby jest piękna), ja natomiast mam rysy zniekształcone i w zasadzie groteskowe. Moje prawe oko jest przesunięte w stronę miejsca, gdzie znajdowałoby się prawe ucho, gdyby zamiast niego nie wyrosła tam głowa mojej siostry. Nos mam dłuższy niż Ruby, jedną dziurkę większą od drugiej, rozciągniętą w kierunku skośnego piwnego oka. Żuchwę mam wykręconą w lewo, dlatego mówię niewyraźnie, chropawym głosem. Różowe łaty egzemy szpecą moje policzki, podczas gdy Ruby ma jasną, nieskazitelną cerę. Skóra naszych głów jest połączona, ale moje kędzierzawe włosy mają kasztanowy odcień, natomiast siostra jest brunetką. Ruby ma w brodzie głęboki dołeczek, który ludzie uważają za uroczy. Mam sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Kiedy się urodziłyśmy, miałam symetryczne kończyny, proporcjonalne do ciała. Obecnie moja prawa noga jest o całe siedem i pół centymetra krótsza od lewej, kręgosłup mam skrzywiony, prawe biodro wysunięte, a wszystko to dlatego, że noszę siostrę jak dziecko od czasu, gdy sama byłam dzieckiem. Chude uda Ruby obejmują moje biodro, moja ręka podtrzymuje jej pośladki, jej ręka jest zawsze zarzucona na moją szyję. Ruby jest moją siostrą. I w dziwny, niezaprzeczalny sposób moim dzieckiem. Z naszym połączeniem wiąże się pewna niewygoda. Obie miewamy bóle karku, szczęki i ramienia, od umiarkowanych do silnych, i dlatego trzy razy w tygodniu chodzimy na .zjoterapię. Moje mięśnie wciąż są napięte, gdy dźwigam ciężar Ruby, gdy taszczę ją na biodrze, gdy się wytężam, żeby w łóżku przewrócić się na drugi bok albo gdy tkwię na stołeczku przy muszli klozetowej przez chwile, które dłużą się jak godziny. (Ruby ma mnóstwo problemów związanych z jelitami i drogami moczowymi). Z pewnością borykamy się z licznymi wyzwaniami i czasem jest nam niewygodnie, ale żadna z nas nie nazwałaby naszej sytuacji bolesną. Trudno wyjaśnić, jak się poruszamy jako zrośnięte bliźniaczki ani jak od urodzenia uczyłyśmy się współpracy za pomocą stęknięć, gestów i tego, co jak przypuszczam musi być telepatią. Bywają dni, gdy jak każda normalna osoba jesteśmy niezdarne i mamy nieskoordynowane ruchy. Nasza symbioza staje się mniej naturalna, gdy jedna z nas (zwykle Ruby) choruje, ale przez większość czasu nasz taniec jest płynny. Wielu rzeczy nie cierpimy robić jednocześnie, na przykład przytakiwać lub przeczyć. Nigdy nie kończymy zdań jedna za drugą. Nie możemy jednocześnie kiwać ani kręcić głowami (i nie robiłybyśmy tego, nawet gdybyśmy mogły – patrz wyżej). Milczący, nawet podświadomy system porozumiewania się pozwala nam określać, która z nas prowadzi w danym momencie. Jest konflikt. Jest kompromis. Ruby i ja mamy wspólny krwiobieg. Moja krew w lewej półkuli mózgu płynie normalnie, ale krew w prawej (od strony połączenia) przepływa do lewej półkuli mojej siostry, i vice versa. Oceniono, że oprócz kości czaszki łączy nas wspólna sieć stu żył. Nasza tkanka mózgowa jest zespolona, nasze układy naczyniowe splatają się jak krzewy dzikiej róży, ale nasze mózgi funkcjonują oddzielnie. Nasze myśli należą do nas. Nasze psyche walczą dziko o swoją odrębność i w rzeczywistości różnimy się znacznie bardziej niż większość identycznych bliźniaczek. Ja lubię sport, ale jestem również molem książkowym, Ruby natomiast ma dziewczęce zainteresowania i woli telewizję. Gdy Ruby jest zmęczona, ja nie mam ochoty kłaść się do łóżka. Rzadko kiedy razem jesteśmy głodne i nasze upodobania różnią się krańcowo: ja wolę pikantne potrawy, podczas gdy moja siostra ma niepokojący pociąg do jajek. -=- Ruby wierzy w Boga, duchy i reinkarnację. (Ruby nie zastanawia się nad przyszłym wcieleniem, jak gdyby wyobrażanie sobie, że będzie inna niż teraz, było zdradą nas obu). Ja wierzę, że najlepszym, na co może mieć nadzieję zmarły, to od czasu do czasu wywołanie jego ducha przez zapadający w pamięć ton melodii albo fragment książki. Nigdy nie widziałam oczu mojej siostry inaczej niż tylko w lustrze i na fotografiach, ale znam gesty Ruby jak własne, czując ruchy jej mięśni i kości. Kocham siostrę jak siebie. Tak samo jej nienawidzę. To historia mojego życia. Zatytułowałam ją Autobiogra- fia zrośniętej bliźniaczki. Ale ponieważ moja siostra twierdzi, że formalnie rzecz biorąc („formalnie rzecz biorąc” jest obecnie ulubionym zwrotem Ruby) ta książka nie może być uważana za autobiogra.ę i w przeciwieństwie do tego, co mówię, jest n a s z ą historią, muszę się zgodzić, że siostra powinna napisać pewne rozdziały z własnego punktu widzenia. Będę się starała opowiedzieć swoją historię uczciwie, pozwalając, żeby moja prawda miała inny odcień niż siostrzana, i dopuszczając łączenie barw przez autora. Tego, co wiem o pisaniu, nauczyłam się głównie z lektury książek i od cioci Lovey, która wraz z wujkiem Stashem (Stanislausem Darlenskym urodzonym w Grozovie na Słowacji w roku 1924) wychowywała Ruby i mnie od urodzenia. Zostałam przyjęta na kurs filologii angielskiej na pobliskim uniwersytecie, ale Ruby nie chciała, żebym studiowała. Wiedziałam, że się nie zgodzi, ale i tak złożyłam podanie, a potem mogłam czuć się pokrzywdzona i usprawiedliwiona. Z nadąsaną Ruby u boku podałam cioci Lovey list z informacją, że zostałam przyjęta. – Jak mam zostać pisarką, jeśli nie będę studiować pisarstwa? Jak mam zostać pisarką, skoro nie mam nawet licencjatu?! – wykrzyczałam. Ciocia Lovey nie cierpiała użalania się nad sobą. – Nie obwiniaj siostry, jeśli nie zostaniesz pisarką. Ja nie wiem, jak pracują tłoki, ale umiem prowadzić samochód. – Popatrzyła na mnie twardym wzrokiem i odeszła. Następnego dnia ciocia Lovey podarowała mi książkę zatytułowaną Aspekty powieści autorstwa E.M. Forstera. Owinęła ją w resztki gwiazdkowego papieru i przykleiła na wierzchu stokrotkę z ogrodu, chociaż była to książka z biblioteki, którą należało zwrócić za dwa tygodnie. Potem zawiozła mnie do sklepu Kmart, żeby kupić pudełko z dziesięcioma ołówkami i kilka żółtych brulionów. Ruby zwymiotowała przez okno, gdy wjechałyśmy na parking, co trochę zepsuło wycieczkę. Kiedy ciocia Lovey czyściła bok impali, otworzyłam Aspekty na przypadkowej stronie i przeczytałam na głos długi, nudny akapit o śmierci i podejściu do śmierci w powieści. Ciocia Lovey popatrzyła na mnie z promiennym uśmiechem, jakbym sama napisała ten fragment. Ruby jęknęła, nie wiem, czy z powodu złego samopoczucia, czy z zazdrości. Od samego początku Ruby nie cierpiała mojego pisarstwa. Nie widziała sensu w szkicach postaci i oskarżała mnie o oszukiwanie, gdy moje wiersze nie miały rymów. Pewnego razu po przeczytaniu jednego z moich opowiadań zapytała: „A niby dla kogo to piszesz, Rose?”. Poczułam się dotknięta do żywego. Bo nie wiedziałam. I pomyślałam, że powinnam wiedzieć. Moja miłość do czytania oddaliła mnie od siostry. Ruby nigdy nie lubiła książek, z wyjątkiem literatury dziecięcej i hollywoodzkich czasopism, nad którymi się ślini w poczekalniach u lekarzy. Odziedziczyłam miłość do książek po cioci Lovey, chociaż lubię myśleć, że moja rodzona matka też zaliczała się do moli książkowych. Ciocię Lovey rzadko można było zobaczyć bez książki, którą trzymała w ręku albo rozłożoną na poręczy obitego brązowym winylem fotela w pokoju. Przekształciła werandę przy spiżarni na tyłach starego wiejskiego domu, w którym się wychowałyśmy, w magazyn pełen książek. Zwałyśmy ten pokój „biblioteką”, choć nie uświadczyłbyś w nim regałów – tylko sterty broszurowych wydań, łącznie 784, cierpliwie znoszących chłód w ścianach z listew obrzuconych tynkiem. Po śmierci cioci Lovey przekazałyśmy jej książki bibliotece w Leaford, gdzie, tak się składa, obecnie jesteśmy zatrudnione. Ja sortuję i układam książki na półkach, a Ruby czyta grupom uczniów, choć oczywiście nie wykonujemy swoich obowiązków jednocześnie. (Na wypadek, gdybyście się zastanawiali, dostajemy pensję za indywidualne godziny pracy). Ciocia Lovey powtarzała, że jeśli chcę zostać pisarką, muszę mieć głos pisarza. „Czytaj” – mawiała – „i jeśli masz głos pisarza, pewnego dnia wykrzyknie: „Ja też to mogę robić!”. -=- Mój głos wykrzyknął, ale nie jestem pewna, czy zawołał: „Ja też to mogę robić!”. Myślę, że powiedział: „Ja też to muszę robić”. Kiedy byłam w ósmej klasie, jeden z moich wierszy, zatytułowany „Lawrence”, został wybrany do druku w roczniku literackim „Poetry Corner”. Przedłożyłam wiersz anonimowo, więc dużą przyjemność sprawiła mi świadomość, że na pewno nie został wybrany z litości dla jednej z Sióstr. Po opublikowaniu „Lawrence’a” (choć byłam tylko dzieckiem, a to był tylko rocznik), oznajmiłam (mając czternaście lat), że moją następną pracą będzie autobiogra fia. Ciocia Lovey pstryknęła palcami i powiedziała: „Zatytułuj ją Dwie za jedną. Czy to nie będzie urocze? Albo Podwójny obowiązek”. Wysłałam do różnych wydawnictw sześćdziesiąt siedem opowiadań (jedno ukazało się w kwartalniku „Prairie Fire”) i kilkaset wierszy (jedenaście opublikowanych w „Lea ford Mirror”, jeden w „Wascana Review”, a jedna piąta innego – bez komentarza – w kwartalniku „Fiddlehead”). Układałam autobiografię w głowie przez piętnaście lat, ale powyższe słowa są pierwszymi przelanymi na papier. Jeśli ktoś spyta, ile czasu zajęło mi pisanie, nie będę wiedziała, co odpowiedzieć. *** Moja siostra i ja od wczesnych lat życia wiedziałyśmy, że jesteśmy wyjątkowe i niezwykłe, choć nie przypominam sobie ani jednej chwili objawienia w rodzaju „Ach, nie wszyscy ludzie są połączeni z rodzeństwem”. Pamiętam walkę. Musiałyśmy mieć około trzech lat – w kółko odtwarzałam to w myślach. Było to jakoś tak... Widzę ciemnopomarańczowe włókna kosmatego chodnika w pokoju starego wiejskiego domu. Moja rączka znika zupełnie w grubej puszystości. Pokój pachnie lizolem i lawendowym pudrem cioci Lovey. Ciocia Lovey posadziła Ruby i mnie pośrodku pokoju. Ja siedzę na pupie. Ruby przywiera do mnie, na przemian balansując na swoich dziwnych nóżkach i obejmując mnie nimi w pasie, gdy zmieniam pozycję, żeby dostosować się do jej ciężaru. Ruby zawsze jest obok mnie. Rozumiem, że ja jestem „ja”, ale jestem również „my”. Ciocia Lovey brnie przez dywan w podniszczonych różowych papuciach i sadza lalkę niemowlaka po drugiej stronie pokoju zabaw przed srebrnym kaloryferem. Lalka jest moja. Ciocia Lovey dała mi ją rano. Ruby dostała inną. Ciocia Lovey pozwoliła nam bawić się lalkami przez parę minut, a potem je zabrała. Była głucha na nasz płacz. A teraz znowu jest lalka. Tylko że bardzo daleko. Podnoszę ręce. I wyciągam. Wiem, że nie dosięgnę lali w ten sposób, ale to jest mój język. Oznacza „chcę”. Fikam nogami i płaczę. Widzę, że ciocia Lovey i wujek Stash przyglądają się nam, stojąc w drzwiach. Ciocia Lovey mówi: „Śmiało, Rosie. Idź po swojego dzidziusia. Idź po swoją lalkę”. Patrzę w oczy wujka Stasha. Proszę. Proszę, wujku. Proszę. Łatwo mięknie, ustępuje Ruby i mnie. Rusza, żeby dać mi lalkę, ale ciocia go powstrzymuje. Znowu zaczynam wrzeszczeć. I kopać podłogę. Ruby zawodzi, sfrustrowana i zdenerwowana, zastanawiając się, co się stało z jej lalką. Znowu kopię podłogę, podskakuję na znak protestu i nagle, bez świadomego zamiaru, ruszam do przodu. Zatrzymuję się, znowu podskakuję. Nic. Jednocześnie wierzgam i podskakuję. Przemieszczam się do przodu. Przestaję płakać, znów kopię i skaczę. Łapię siostrę w pasie, kopię i skaczę, skaczę i kopię, i wlokę ją ze sobą. Posuwamy się naprzód. Dopracowując pozycję ciała, rytm kopnięć i podskoków, odpychając się wolną ręką, sunę coraz szybciej po puszystym pomarańczowym dywanie. Ruby piszczy na znak protestu, ściska mnie nogami, trzyma za szyję, szarpie do tyłu, bo jeszcze nie jest na to gotowa. Ale ja jestem. Docieram do lalki. Nazajutrz ciocia Lovey znowu posadziła nas na środku podłogi. Tym razem przed srebrnym grzejnikiem położyła nie moją lalę, tylko lalkę Ruby. Teraz Ruby miała się nauczyć, jak dostać to, co chce. Wyzwanie stojące przed Ruby było większe od mojego. Według cioci Lovey nakłonienie mnie do przejścia przez pokój zajęło jej sześć miesięcy. Jakiś czas później ciocia Lovey umieściła nasze lalki w dwóch kątach pokoju. Przypadkowy obserwator mógłby uznać, że jest okrutna, ale ciocia Lovey chciała dla nas czegoś więcej niż tylko przetrwania. Kiedy Ruby i ja miałyśmy dziewięć lat, ciocia Lovey zawiozła nas do biblioteki, żeby poszukać książek o naszym stanie. (Do licha, jakie książki spodziewała się tam znaleźć? Witajcie w cudownym świecie craniopagii?). Ruby cierpiała, i wciąż cierpi, na poważną chorobę lokomocyjną. Nie zawsze toleruje leki przeciwwymiotne i choruje przez więcej niż połowę czasu, który spędzamy w podróżach, nawet tych krótkich. Czasami bardzo ciężko. Choroba lokomocyjna Ruby jeszcze bardziej ogranicza nasze już ograniczone życie. Moje torby podróżne, nawet na jednodniowe wycieczki, zawierają kilka zmian ubrań dla nas obu. Pod większością moich wspomnień z podróży zalega kwaśna woń oddechu Ruby. W drodze do biblioteki Ruby zwymiotowała dwa razy i gdy przybyłyśmy na miejsce, włożyłam ostatnie czyste ubranie. Choć nudności mojej siostry nie były niczym nadzwyczajnym, wiedziałam, że tym razem przyczyną jest coś więcej niż sposób jazdy cioci Lovey. (Nazajutrz Ruby dostała ospy wietrznej, którą, nawiasem mówiąc, ja się nie zaraziłam). Ciocia nie kryła zawodu, gdy nie znalazła żadnych książek o połączeniu czaszkowym, ani o żadnym innym, w dziale dziecięcym na górze. W drodze do windy powiedziała starszej pani za biurkiem, że biblioteka powinna wzbogacić księgozbiór o parę pozycji na temat wad wrodzonych i tym podobnych. „Zwłaszcza” – dodała – „gdy w okolicy mieszkają bliźniaczki zrośnięte głowami”. Starsza pani z identyfikatorem, na którym widniało imię ROZ, ubrana w młodzieżowy fioletowy sweterek z angory, popatrzyła na mnie i moją siostrę. Jak większość mieszkańców hrabstwa Baldoon, tylko słyszała o rzadkim przypadku zrośniętych bliźniaczek. Wydawała się mniej zdumiona niż większość ludzi, którzy widzą Ruby i mnie po raz pierwszy. Może dlatego, że znała kogoś nie tyle podobnego, ile równie wyjątkowego. Zgodziła się, że należy oświecić dzieci w Leaford, po czym odprowadziła nas do windy. Czułam, jak Ruby wiotczała w czasie szybkiej jazdy na dół, i wiedziałam, że zasnęła. Miała gorączkę i zastanawiałam się, czy powiedzieć cioci Lovey, że powinnyśmy jechać do domu, ale starsza pani w swetrze z angory wskazała nam książkę ze zdjęciami (z Mütter Museum w Filadel.i) na wysokiej półce w dziale dla dorosłych. Nie mogłabym odejść bez zajrzenia do środka. -=- Na okładce wielkiej księgi widniał dagerotyp Changa i Enga Bunkerów, bliźniaków z Syjamu – pierwszych bliźniąt syjamskich – którzy zdobyli sławę, wykonując cyrkowe sztuczki, choć byli zrośnięci mostkami. Po występach na dworach Europy, bliźniacy w połowie dziewiętnastego wieku osiedli w Karolinie Północnej, ożenili się z siostrami, nie bliźniaczkami, i spłodzili łącznie dwadzieścioro jeden dzieci! (To absolutna prawda). Na zdjęciu bliźniaki wyglądają dystyngowanie, mają identyczne ciemne garnitury, skrojone w taki sposób, że zasłaniają pas ciała łączący ich na wysokości klatki piersiowej. Dożyli sześćdziesięciu trzech lat. Chang zmarł w nocy z powodu pęknięcia śledziony. Ostatnie słowa jego brata brzmiały: „Teraz ja też odejdę”. Ciocia Lovey zaniosła tę wielką księgę z obrazkami i parę mniejszych książek na duży stół z tyłu czytelni. Śpiąca Ruby była ciężka. Gorąca. Usiadłam ostrożnie na wąskiej ławce i wstrzymałam oddech, gdy piegowata ręka cioci Lovey (patrząc na ciocię, nigdy nie poznalibyście, że miała w sobie indiańską krew) otworzyła książkę. Pierwsza ilustracja, czarno-biała, przedstawiała poważnie zdeformowany szkielet. Ciocia Lovey przeczytała na głos podpis drobnym drukiem – „Szkielet siedmiomiesięcznego płodu z rozszczepem kręgosłupa i bezmózgowiem” – potem chrząknęła i przewróciła kartkę. Na następnej stronie znajdowało się zdjęcie nagiej kobiety, zaskakujące nie z powodu jej białej nagości, ale dlatego, że była mocno wygięta w pasie, przypominając chodzącą literę r. Poprosiłam ciocię Lovey, żeby przeczytała podpis na tej stronie, ale zamiast tego przewróciła kartkę. Na kolejnej fotografii widniał mężczyzna w średnim wieku, ubrany w wykrochmaloną białą koszulę i krawat. Ogromny śliwkowy guz przepłoszył jego prawe oko na czoło i przegnał nos ze środka twarzy. Patrzyłabym dłużej, ale ciocia Lovey znów przewróciła kartkę. Zobaczyłam na aksamitnym tle, niewiarygodne i spektakularne, zamarynowane szczątki bliźniąt craniopagus połączonych nie bokiem głowy, jak Ruby i ja, ale tyłem, więc jedno dziecko patrzyło do przodu, a drugie w przeciwną stronę. Dzieci pływały w wielkim szklanym słoju, z otwartymi oczami i ustami, w dolnym dziąśle jednego z nich było widać wyrzynający się ząb. Plecy do pleców. Pupa do pupy. Szczątki unoszące się w jakimś płynie. Tu i ówdzie widniały drobne metalowe elementy. Dzieci zostały upozowane przed zatopieniem w słoju. Trzymały się za ręce. Z gardła Ruby wyrwał się szloch. Przestraszyłam się, bo nie czułam, że się zbudziła. Ciocia Lovey zatrzasnęła książkę. Miała szkarłatne policzki. Poszła odłożyć książkę na półkę. Ruby wysmarkała nos w kraciastą chusteczkę, którą trzymała, jak starsze panie, w rękawie. Otworzyłam czerwoną książeczkę bez obrazków i przeczytałam historię, która wciąż do mnie powraca jak melodia. Historię o Minnie i Marie. Minnie i Marie urodziły się zrośnięte klatką piersiową (to zroślaki thoracopagus) w Walii w 1959 thoracopagus roku. Razem ważyły tylko siedem funtów. Do osiemnastego miesiąca życia więcej czasu spędziły w szpitalu niż w domu. Minnie i Marie były pięknymi dziećmi z porcelanową karnacją i gęstymi czarnymi loczkami, i śmiały się częściej niż płakały. Dzieci obejmowały się i całowały, ale również walczyły zażarcie i czasami pielęgniarki musiały je powstrzymywać. Z trudem nauczyły się mówić, ale ze sobą porozumiewały się bez trudu. Z jakiegoś powodu jedna drugą nazywała „Marie”, wymawiając imię jako „Me”. Rozkochane w nich pielęgniarki i lekarze też nazywali je „Me”. Minnie i Marie były normalne pod każdym względem, ale miały jedno serce, które zaczęło zawodzić, gdy zbliżały się ich trzecie urodziny. Sprowadzono specjalistów, chirurgów klatki piersiowej, naczyniowych i sercowych, którzy proponowali poświęcenie bardziej chorowitego dziecka, Marie, i przekazanie serca silniejszej bliźniaczce, Minnie. Ich matka, przerażona upływem czasu i twierdzeniami lekarzy, że obie dziewczynki umrą, jeśli się czegoś nie zrobi, wyraziła zgodę na operację. Pocałowała Marie na pożegnanie, modląc się, żeby wspólne serce biło teraz w piersi małej Minnie. Serce pracowało lepiej niż lekarze się spodziewali. Kiedy kilka dni po operacji mała Minnie otworzyła oczy, stłoczeni wokół niej lekarze i pielęgniarki zaczęli bić brawo. Dziecko też zaklaskało, potem wyciągnęło rączki, żeby objąć siostrę. Przestraszona i skonsternowana zniknięciem bliźniaczki, Minnie rozejrzała się po pokoju, szukając twarzy Marie. „Me?” – szepnęła. Lekarze i pielęgniarki ucichli. Dziewczynka znowu się rozejrzała. „Me?” – zapytała błagalnie. „Me?”. Potem spuściła głowę i nagle jakby zrozumiała, że jej siostra została amputowana. „Boli”, wyszlochała, dotykając białych bandaży. Odnalazła oczy matki, która się rozpłakała. „Me”, powiedziała jeszcze raz Minnie, a potem zamknęła oczy i umarła. *** -=- W drodze powrotnej ciocia Lovey powiedziała mi, żebym napisała swoją historię bez strachu, trochę jak było, trochę jak chciałabym, żeby było, i żebym pisała nie tylko jako zrośnięta bliźniaczka, ale jako istota ludzka i kobieta, i teraz, o wszystkie te lata starsza, zamierzam to zrobić. „Pisz” – powiedziała – „tak, jakby nikt nigdy nie miał tego przeczytać. W ten sposób będziesz pewna, że napiszesz prawdę”. Ale ja chcę być czytana. Chcę podzielić się prawdziwą historią mojego życia – z Wami.