Pięknie napisany i niesamowicie szczery pamiętnik kobiety opowiadający o jej normalnym-nienormalnym stosunku do jedzenia. Candida Crewe zastanawia się, czy jest cokolwiek normalnego w stosunku kobiet do jedzenia i wagi. Podczas gdy inni dostrzegają jej godną pozazdroszczenia szczupłą sylwetkę, sama Candida wciąż zamartwia się, czasami obsesyjnie, o swoją wagę. Zjadając siebie przedstawia jej życie pod kątem odżywiania, a historia codziennej walki z kaloriami, pomimo oczywistych drobnych różnic, może być historią każdej kobiety.
Zjadając siebie jest niezwykłą i osobistą książką, w której wiele czytelniczek znajdzie odbicie własnych uczuć i zachowań, podczas gdy wiele innych będzie do głębi zaszokowanych, uświadamiając sobie, że poświęcamy tyle czasu swoim ciałom, jakby mogło nam to zapewnić nieśmiertelność, a w rezultacie tracimy energię i miłość.

„Poruszy czułą strunę w sercu każdej kobiety, która kiedykolwiek stwierdziła, że wygląda grubo”.
„Glamour”


„Prawdziwą sztuką jest w tej książce sposób, w jaki autorka, wykorzystując liczne anegdoty, wyjaśnia, jak to możliwe, że będąc szczupłą, wciąż można czuć się grubą… Jest odważna, odkrywcza i szokująca”.
„Guardian”


„Crewe doskonale uchwyciła obsesję jedzenia i szczupłej talii, okraszając wszystko zabawnymi anegdotami”.
„Cosmopolitan”

FRAGMENTY:
Stewardesa, o zgodnej z wymogami figurze, w firmowym niebieskim uniformie i Grzecznym koku, spojrzała na mój brzuch. Na twarzach niektórych ludzi wypisana jest ich historia, ich twarze niemal mówią. Powiada się, że stare kobiety są piękne dzięki zmarszczkom śmiechu. To raczej romantyczne i błędne mniemanie, ale mimo to fascynujące. Zwykliśmy myśleć, że twarz jest oknem duszy i tego wszystkiego, co wyraża, i chociaż wypisana na niej historia rzadko jest wesoła, wygodnie jest nam tak właśnie myśleć. Poprawia nam to samopoczucie. Jednak niekoniecznie złamane serce i żal kształtują oblicze człowieka. To romantyczne wyobrażenie. W rzeczywistości to lata narzekania i picia kawy, papierkowej roboty i słońca, czytania przy słabym świetle i niepowodzeń. Moja twarz z pewnością nosi bardziej prozaiczne ślady przeszłości niż zmarszczki wyżłobione przez szaloną wesołość, przedwcześnie wygasłe wielkie namiętności i duchowe wypalenie. Nad górną wargą mam ledwie widoczną bliznę, pamiątkę po potknięciu się o próg w wieku trzech lat. I jeszcze jedną przy prawym oku  nabytą w równie niedramatycznych okolicznościach, w wypadku samochodowym w drodze powrotnej z lekcji tańca, gdy miałam cztery lata. Bladoróżowa skaza na moim lewym policzku to ślad po pryszczu, który wycisnęłam jako nastolatka, czego nie mogę sobie wybaczyć. Dostałam nauczkę na całe życie. I co z tego? Nie, nie sądzę, żeby moja twarz miała wiele do „powiedzenia”. Z kolei mój brzuch… To on jest miejscem, w którym należy szukać mojej historii. I chociaż nigdy nie ujrzał światła dziennego — nie chcę, żeby ludzie patrzyli na mój brzuch, nawet stale ukryty w obszernych fałdach materiału — to właśnie on mnie kształtował.
Śledziłam spojrzenie oczu stewardesy, a kiedy wylądowały na moim brzuchu, jak muchy na gównie, zdenerwowałam się. Wtedy zadała cios.
— Jest pani w ciąży?


W 1993 roku zostałam na noc u anglo-irlandzkiej powieściopisarki Molly Keane, w jej domu położonym godzinę jazdy na zachód od Cork. Ze wzniesienia, na którym stał, dom roztaczał się niesamowity widok na wrześniowe morze i piaszczystą plażę. W ogrodzie rosło mnóstwo krzaków fuksji o kwiatach pełnych jak tańczące krynoliny. W małym pokoju dziennym siedząca na sofie Molly wyglądała tak krucho. Miała prawie dziewięćdziesiąt lat i ważyła zaledwie czterdzieści kilo. Stary tweedowy sweter wisiał na niej, a jej skromną ochroną przed zimnem były cienkie liliowe pończochy i butelka z gorącą wodą. Przegadałyśmy całe popołudnie.
Tego wieczoru zjadłyśmy, we dwie, obfity obiad. Na początek zupę domowej roboty, a następnie pieczonego kurczaka, sos pieczeniowy, sos chlebowy, pieczone ziemniaki i pasternak, brukselkę i marchew. Potem Królową Deserów, fantastyczną kompozycję bezów, kremu i dżemu truskawkowego z mnóstwem bitej śmietany od Blytona. Molly, nie pozwalając mi wstać z krzesła, szurając nogami podeszła do kredensu i wetknęła srebrną łyżkę w słodki deser.
— Ile chcesz, moja droga? — zapytała.
— Bardzo mało, proszę — odpowiedziałam posłusznie, choć wartości kaloryczne głośno i nużąco dzwoniły w mojej głowie.
Instynkt mnie nie mylił, ponieważ Królowa Deserów przekroczyła granice dobrego smaku w taki samym stopniu, w jakim zasługiwała na pożądanie. Uważałam się za dobrze wychowaną. Jednak ten deser przygotowano specjalnie z okazji mojej wizyty. Z trudem mogłam wyobrazić sobie Molly, której pozwolono by decydować o sobie, żywiącą się czymś treściwszym niż małe, lekkie co nieco. Tak więc uprzejmość wobec starej kobiety przeważyła nad, zakodowanym w moim umyśle, nawykiem ciągłego odchudzania się.

Tak czy inaczej, moja prośba o bardzo małą porcję była najlepszą decyzją, jaką mogłam podjąć.
— Dlaczego? — zapytała.
Poklepałam się po brzuchu w geście wyjaśnienia. Molly skinęła głową. Dokładnie wiedziała, co miałam na myśli. Ale potem, równie złośliwie co wspaniałomyślnie, zignorowała mnie i dalej nakładała na mój talerz kolejne porcje deseru.
— No, dobrze — powiedziałam, poddając się. Nie miałam wyboru. W głębi duszy, spanikowana, próbowałam usprawiedliwiać się przed samą sobą. — Donovan mówi, że nadal będzie mnie kochał, nawet jeśli będę ważyła sto dwadzieścia kilo.
Molly natychmiast przerwała nakładanie i odłożyła łyżkę. Podała mi talerz.
— Ach, tak, moja droga — powiedziała ze zrozumieniem — ale na twoim miejscu nie ryzykowałabym.


Do dzisiaj wejście do pokoju, w którym przebywają już jacyś ludzie, jest dla mnie jednoznaczne z — bardziej lub mniej świadomą — przymiarką. Nie mogłam usiąść, dopóki nie określiłam, gdzie pasuję pod względem tuszy i czy w ogóle gdzieś pasuję. Tak więc, tuż po wejściu do pokoju, jestem jak szwaczka na misji. Nikt więcej o tym nie wie ani niczego nie zauważa. Oczywiście nie chodzi mi tu o robienie pomiarów zwykłą, wąską taśmą z zaznaczonymi, czarnymi kreseczkami, milimetrami i centymetrami. Nie, moja miara jest całkowicie niewidzialna, ale tak samo mogę nią zmierzyć grubość tkanki tłuszczowej. Nie trzymam szpilek w ustach — rozmawiam całkiem normalnie — ale ukradkiem uważnie się rozglądam. Jedna z moich przyjaciółek pracuje w dziale bielizny damskiej domu towarowego w Belfaście. Powiedziałam mi, że doszła do takiej wprawy w dopasowywaniu staników, że z odległości dwudziestu kroków jest w stanie poprawnie określić rozmiar biustu klientki. Nie pomyliła się nawet, gdy jedna z kobiet miała na sobie
trzy swetry i gruby zimowy płaszcz. To tak jak ja, prawie, bo ja nie sprzedaję bielizny i nie ograniczam swojej ekspertyzy do biustu. Potrafię określić rozmiary brzucha, pupy czy ud bez względu na to, ile warstw ubrań je zakrywa, i dokładnie, z cyfrową precyzją — no, może nie całkiem — ustalić wskaźnik masy ciała. To szybkie i potajemne mierzenie i określanie wagi innych osób, choć intrygujące, szczerze mówiąc, nigdy nie jest tak błyskawiczne jak w przypadku własnej wagi. Robię to, żeby dokonać krytycznego porównania ze sobą. I nigdy nie osiągam dobrego wyniku. Zawsze jestem najgrubsza. Przynajmniej według mnie. Niekoniecznie oznacza to, że jestem ogromna, ale nawet w moich lepszych okresach czuję się za gruba. Nie przeczę, że bardzo rzadko zdarza mi się taka niewielka, korzystna zmiana w wyglądzie. Albo bardzo rzadko spotykam kogoś grubszego ode mnie. Choć najczęściej są to mężczyźni, co się nie liczy, albo osoby dużo starsze, więc tak naprawdę nie mieszczą się w moich kalkulacjach. Jeśli spotkam — co wydaje mi się rzadkością — kobietę większą ode mnie, najczęściej dostrzegam w niej piękno albo inteligencję, albo poczucie humoru, albo młodość, które przeczą jej rozmiarowi i sprawiają, że kobieta i tak wygrywa w moim rankingu. Żałosne, prawda? Ale, szczerze mówiąc, tak właśnie funkcjonuje mój umysł.
Zastanawiam się, czy nie jestem w tym osamotniona.



Naturalnie, fajne dziewczyny w szkole były szczupłe i paliły papierosy, choć jedno z drugim nie zawsze szło w parze. Yasmine nie paliła, ale ona nie musiała. Udało jej się zdobyć pozycję fajniejszej od całej reszty bez wypalania paczki marlboro dziennie. To dlatego, że zdobyła najświętszy ze świętych Graalów nastolatek: anoreksję. Niezmiernie interesujące było obserwowanie, jak kręci się jej mały biznes znikania na naszych oczach. Zaczynała jako idealnie normalna dziewczyna, ze smukłymi kończynami i absolutnie twardym i płaskim brzuchem, z figurą całkowicie różniącą się od mojej, którą podziwiałam i której jej zazdrościłam.
Mijały tygodnie, a jej brzuch napinał się stopniowo, jak foliowe wieczko przeterminowanego jogurtu, pomiędzy łonem, pęcherzem i kością ogonową, a kości ramion i bioder zaczęły uwydatniać się z brutalną surowością anatomii. Jej skóra zdawała się w szybkim tempie przywierać do kości, szczególnie na ramionach i szczęce. Kiedy się uśmiechała, jej udręczone usta odsłaniały ruinę zębów. W następnym semestrze Yasmine nie wróciła. Mimo wszystko stała się wzorem do naśladowania i dziewczyny masowo przechodziły na dietę. Po dwóch czy trzech dniach większość powracała do starych nawyków — batoników Mars i zakazanych nocnych wypadów po bułki z miejscowej chińskiej restauracji z daniami na wynos, a następnego ranka wylizywała talerze ledwie podgrzane na letnich klasowych kaloryferach. Niektóre wytrzymywały tydzień do dwóch, a potem dawały sobie spokój, ale postanawiały dbać o siebie. Chociaż miałam dobre przyjaciółki, byłam nieszczęśliwa w tej szkole i tęskniłam za domem. Chciałam być z mamą, w naszym krytym strzechą domku wiejskim, pisać opowiadania, przeglądać gazety, nagrywać programy radiowe na moim nieporęcznym magnetofonie kasetowym, słuchać Osmonds, Melanie — I’ve got a brand new of roller-skates — i Leonarda Cohena. Chciałam pomagać jej w przyrządzaniu sufletów serowych, deserów ochroniarza (okruchy ciemnego chleba zmiksowane z dżemem malinowym, gotowane na parze i zaciągnięte śmietaną) i bananowych koktajlów. Jeszcze tylko rok, powiedzieliby rodzice, a potem będziesz mogła iść do innej szkoły. Ale ten jeden rok, który dla czterdziestolatka mija niewiarygodnie szybko, czternastolatce wydaje się wiecznością. Dorastającej nastolatce taki pragmatyzm jest obcy. Myśl o pozostaniu w tej szkole na kolejne trzy semestry była nie do zniesienia, ale pomimo tygodni błagania, perswadowania, żebrania moi rodzice pozostali nieugięci.


Zatłoczony szwedzki stół jest, oczywiście, nie tylko darem losu dla bulimiczki, ale także bonusem dla takich osobników jak ja, którzy kochają jedzenie, potrafią napakować go sobie na talerz jak guziec (afrykańska dzika świnia), ale nade wszystko nie chcą zostać zdemaskowani. Możesz wziąć sobie tyle dokładek, ile tylko zechcesz, pod warunkiem że rozmawiając coraz to z kimś innym, będziesz przemieszczać się po całym pokoju i za każdym razem brać czysty talerz do nowej porcji jedzenia. To samo dotyczy zebrań, na których serwuje się kanapki. (Nawiasem mówiąc, „bufety”, „przekąski” i „jedzenie” — jak powszechnie określa się kanapki — są kolejnymi przykładami słów, które mój ojciec wyjął spod prawa. Samo określenie „kanapka” jest skrajne, ale francuskie, więc jeszcze dopuszczalne, natomiast „jedzenie” jest nie do przyjęcia). Jedynym sposobem oparcia się pokusie było unikanie widoku krążących półmisków. Mignięcie zachwycających jajek sadzonych na grzance z szynką albo malutkie porcje wołowiny Wellingtona, albo satay z kurczaka, albo świetne sushi, albo maleńka kiełbaska polana sosem miodowo-musztardowym prowadziło do upadku. Zjadłaś jedną porcję, a potem setki, z przerwami w ciągu całego, przedłużającego się wieczoru i nie zostałaś przez nikogo przyłapana. Tylko ty o tym wiedziałaś. Mogłaś obeżreć się po cichu w miejscu publicznym, jeśli rozumiesz, co mam na myśli, chociaż te tuczące smakołyki były zazwyczaj tak małe i delikatne, że nawet w dużej ilości nie zaspokajały głodu.