"Słońce we krwi" to druga po "Wilkach i orłach" okołowojenna powieść Rafała Dębskiego. Tym razem autor przenosi czytelników w świat huczący od granatów, świszczący od kul i wypełniony ludźmi, którym w żadnym wypadku nie można ufać. Próbując oddać realia afrykańskiego kraju Dębski ukazał z jednej strony odartą z przyrodniczych fascynacji charakterystykę fauny i flory z Czarnego Lądu, a z drugiej Afrykańczyków, których można przekupić w każdej kwestii, jeśli tylko ma się dolary. Nie wiem, skąd autor czerpał dane do książki, nie potrafię powiedzieć, na ile pokrywają się z rzeczywistością, ale z pewnością czyta się te opisy jak rzetelne sprawozdanie doświadczonego korespondenta wojennego, który utknął w Afryce.
Od strony technicznej "Słońce we krwi" radzi sobie dobrze: język przejrzysty i zwięzły, bohater imponujący, fabuła składna i zaskakująca. Nie mam się do czego przyczepić.
Co jest jednak najbardziej zaskakującym atutem powieści Dębskiego to to, że, kobieta szczerze nienawidząca wojennych filmów i książek po przeczytaniu pierwszego rozdziału odkryła, że nie tylko nie czuje przymusu czytania, ale też że nie pozwoli nikomu wyrwać sobie "Słońca we krwi", dopóki go nie skończy. A teraz, po dotarciu do końca szczerze poleca. Niżej podpisana.
Od strony technicznej "Słońce we krwi" radzi sobie dobrze: język przejrzysty i zwięzły, bohater imponujący, fabuła składna i zaskakująca. Nie mam się do czego przyczepić.
Co jest jednak najbardziej zaskakującym atutem powieści Dębskiego to to, że, kobieta szczerze nienawidząca wojennych filmów i książek po przeczytaniu pierwszego rozdziału odkryła, że nie tylko nie czuje przymusu czytania, ale też że nie pozwoli nikomu wyrwać sobie "Słońca we krwi", dopóki go nie skończy. A teraz, po dotarciu do końca szczerze poleca. Niżej podpisana.