"Luka" Marzeny Brody książką jest wyjątkową. To niebanalna opowieść niosąca w sobie nadzieje dla tych wszystkich, którzy w miłość zwątpili. Dla tych, którym wydaje się, że przez jakiś dziwny, okrutny i niezrozumiały zupełnie przypadek, właśnie oni pozbawieni zostali przez los tego uczucia. Dla tych, którym wydaje się, że ich samotność jest najgłębsza, najmroczniejsza ze wszystkich, jakie noszą w sobie inni ludzie. Ale jest też „Luka” utworem dla smakoszy słowa i jego znaczenia, dla ludzi, którym w taki sposób określona estetyka potrzebna jest do odbioru rzeczywistości. Mogłoby się wydawać, że o miłości napisano już wszystko, że to temat na wskroś wyeksploatowany, że ta kwestia dotknęła już każdej formy. I nagle pojawia się Marzena Broda ze świeżą, urzekająca propozycją opowiedzenia nam historii miłości wedle siebie - w sposób niezwykle subtelny, ujmujący to, co niemożliwe -zdawałoby się - jest do ujęcia. Co zbyt ulotne, zbyt delikatne, czego zmysły pochwycić nie potrafiłyby. Autorka chwyta jednak - tak zmysłami, jak i stalówką (tudzież klawiaturą). Jednak nie o miłości tylko traktuje owa książka. W każdej ze 133 części, na jakie całość została podzielona, pojawia się poczucie samotności i bólu odrzucenia. Zatem - jak w życiu - wszystko składa się dogłębnie na znamiona tegoż uczucia. A kocha Bernard. Kocha szalenie, jakby nigdy wcześniej nie został zraniony, jakby narodził się przed momentem i... zaufał całkowicie, zawierzył t o t a l n i e nie wiedząc (bo skąd miałby, urodziwszy się dopiero, wiedzieć?), jak dziwnym, jak skomplikowanym jest to uczucie. Kocha Lukę, bo odkrywa, że dzięki niej istnieje, że tylko i wyłącznie istnieć może w taki właśnie sposób - dając siebie: każdą swą myśl, każdy ogień, który płonie w jego oczach i w sercu. A kiedy traci Lukę (dlaczego? co się wydarzyło? - tego autorka nam nie zdradza), udaje się do lasu, który płacze wraz z nim, do lasu, gdzie każdy liść drży jego bólem... Tam oddaje się wspomnieniom, które wprost bombardują jego umysł zarażając go pociskiem smutku, ba! - rozpaczy raczej! "Luka" to opowieść o człowieku, który nagle obudził się ze snu mglistej, nic dla niego nieznaczącej rzeczywistości. Jednak obudził się na chwilę tylko, bo - albo zaśnie z powrotem nie potrafiąc egzystować bez światła swojej miłości, albo - podobnie jak Hammer z wcześniejszej powieści Moniki Brody "Nie dotykać Normana Hammera" - popełni samobójstwo. Trudno bowiem myśleć o wyciszeniu Bernarda - trudno, ponieważ to nie jest typ postaci, który potrafiłby epizodem nazwać magiczne wtorkowe spotkania, na które z utęsknieniem czekał cały tydzień. Spotkania z kobietą, na która czekał... całe życie. Pomysł z samobójstwem być może wnioskiem zdaje się zbyt daleko posuniętym. Są jednak znaki, które mogłyby wskazywać na takie rozwiązanie. Nie da się ukryć przecież fascynacji autorki Fiodorem Dostojewskim. To z "Łagodniej" czerpie motto, wspomina rosyjskiego mistrza powieści psychologicznej i trudno - czytając pierwsze fragmenty "Luki" - nie posiadać wrażenia, że monolog Bernarda opiera się na monologu lichwiarza ubolewającego nad tragiczną śmiercią - samobójczą właśnie - żony, a przy tym analizującego własną osobowość. Rozpaczliwa analiza tego Magicznego Czasu, jaki Bernard przeżył z Luką jest - podobnie jak u Dostojewskiego - podróżą w głąb swojego „ja". Aczkolwiek przyznać należy, iż podróż jest to inna, bo niesamowicie zmysłowa i subtelna, bez racjonalizacji jaką podaje nam autor "Zbrodni i kary". Marzena Broda, jak sama powiedziała w wywiadzie z Marią Kornatowską, przede wszystkim jest poetką. Zatem dziwić nie powinna nas swoista forma, jaką utwór przyjmuje. Pełen jest on poezji właśnie. Czytając mamy wrażenie, iż każde słowo, każde zdanie jest dogłębnie przemyślane, każdy znak interpunkcyjny jest tak bardzo potrzebny, iż bez niego wszystko, co napisane nie tworzyłoby całości. Niezwykły talent musi posiadać autorka-kobieta, by pisząc o tak delikatnych sferach, uczynić narratora mężczyzną i sprawić jednocześnie, by czytelnik nie odczuł sztuczności, bo o to przecież nietrudno w takim wypadku.