Pod pseudonimem J. D. Robb kryje się autorka niezliczonej ilości poczytnych romansów, Nora Roberts. Jako swoje „alter ego” wydała już ponad dwadzieścia powieści kryminalnych o detektyw Eve Dallas. „Pieśń śmierci” jest kolejnym tytułem serii. Powiązania między poszczególnymi powieściami są tak nikłe, że śmiało można je czytać niezależnie od siebie. W najnowszej odsłonie Roberts postanowiła skupić się na wyjątkowo skomplikowanym i przerażająco pedantycznym seryjnym mordercy. Jego celem nie jest sama śmierć ofiary, ale sprawienie, by ta wytrzymała jego tortury jak najdłużej. A to, jak traktuje kobiece ciała jest wyjątkowo bolesne i wyszukane. Na dodatek nie wiąże się w żaden sposób z seksualnością, zabójca musi więc być bardzo kreatywny.
Historia, jak na wysokiej jakości kryminał przystało, trzyma w napięciu od początku do końca, fabuła wciąga, a tykający zegar sprawia, że czytelnikowi udziela się wszechogarniające napięcie. Fakt, że Roberts jest w stanie sypać romansami i kryminałami, które trzymają poziom, jak z rękawa jest dość niepokojący, ale tej umiejętności nie można jej odmówić. Dziwi tylko fakt, że umieściła swoją powieść w roku 2060, a elementów futurystycznych jest tu tak mało, że jej zamysł wydaje się dość niezrozumiały. No bo po co wrzucać co dziesięć stron jakąś, tylko minimalnie obco brzmiącą nazwę, jedynie w takim celu, żeby móc pisać o niedalekiej przyszłości? Może w którejś spośród poprzednich powieści o Eve Dallas wątek futurystyczny odgrywał większe znaczenie... W każdym razie akurat do „Pieśni śmierci” pasuje raczej jak kwiatek do kożucha.
Historia, jak na wysokiej jakości kryminał przystało, trzyma w napięciu od początku do końca, fabuła wciąga, a tykający zegar sprawia, że czytelnikowi udziela się wszechogarniające napięcie. Fakt, że Roberts jest w stanie sypać romansami i kryminałami, które trzymają poziom, jak z rękawa jest dość niepokojący, ale tej umiejętności nie można jej odmówić. Dziwi tylko fakt, że umieściła swoją powieść w roku 2060, a elementów futurystycznych jest tu tak mało, że jej zamysł wydaje się dość niezrozumiały. No bo po co wrzucać co dziesięć stron jakąś, tylko minimalnie obco brzmiącą nazwę, jedynie w takim celu, żeby móc pisać o niedalekiej przyszłości? Może w którejś spośród poprzednich powieści o Eve Dallas wątek futurystyczny odgrywał większe znaczenie... W każdym razie akurat do „Pieśni śmierci” pasuje raczej jak kwiatek do kożucha.