Jeśli ktoś z was myśli, że prawdziwych hipisów już nie ma ...to bardzo się myli - są. Sama ich widziałam. Żyją sobie spokojnie wśród urokliwych wzgórz na południowy zachód od Brisbane, Australia. Dojazd samochodem, lub jak w naszym przypadku busikiem, z Brisbane zajmuje około 3 godziny, a od Byron Bay ok. godziny. W latach 70tych dzieci kwiaty, wolne duchy, zwolennicy życia alternatywnego i podróżnicy z plecakami upatrzyli sobie właśnie okolice Bayron Bay jako swoja oazę spokoju. To właśnie tu powstała największa komuna hipisowska u Australii. Niestety, a dla niektórych stety, przemysł turystyczny bardzo się w Australii rozwinął i piękna zatoka Bayron przyciągnęła bogatych turystów i betonowe hotele. Hipisi i ich ogródki z marihuaną zostały wepchnięte głębiej, pomiędzy urokliwe wzgórza i zielone pastwiska, gdzie nie będzie ich widać ani słychać. Właśnie tam w maleńkim miasteczku Nimbin żyją sobie do dziś. Miasteczko jest jednym z tych miejsc, o których mówi - się jeśli nie widziałeś na własne oczy, nie będziesz wiedział o czym mówię. To miejsce trzeba po prostu poczuć. Brzmi to trochę pompatycznie, ale tak właśnie jest. Nimbin jest jedyne w swoim rodzaju. Sławne na cały kontynent i pół świata, jest na liście każdego backpackera i nie tylko. Codziennie przewija się przez tą małą mieścinę kilkadziesiąt osób. Jedni są tam tylko przejazdem, inni zostają na noc lub dwie, a inni zakochują się w atmosferze, ludziach i zostają na dłużej. Moim pierwszym wrażeniem po wjeździe do Nimbin był szok. Po wyjściu z samochodu dosłownie napadła nas grupa dość dziwnie wyglądających osób, oferujących zakup marihuany. Byliśmy tym dość zdziwieni, gdyż cala transakcja miałaby odbyć się zaledwie kilka metrów od posterunku policji. Handlarze próbowali na nas swoich umiejętności marketingowych zachwalając jakość, świeżość i cenę. Okazało się, że hoduje się to zioło na pobliskich polach pośród gór. W sumie nie zdziwiło mnie to wcale. Słońca tam nie brakuje, powulkaniczna gleba jest żyzna a najbliższe skupisko ludzi jest 40 minut drogi stąd. Nawet nie trzeba niczego ukrywać. W kilku punktach miasta od niedawna pozakładano kamery. Wyjaśniono nam, że to po to aby lepiej kontrolować handel ziołem. Spoko. Po kilku dniach w Brisbane, tak różnym, wielkomiejskim, nie wiedziałam jak zachować się w Nimbin. Na każdym kroku usiłowano nakłonić nas do kupna trawki lub nafaszerowanych nią ciastek. Starsi mężczyźni w długich dredach z brodami. Kobiety w długich zwiewnych sukienkach. Wszyscy uśmiechnięci i mili. Postanowiliśmy zostać w Nimbin na noc. Jest tam kilka hotelików, stancji i trzy czy cztery pola namiotowe. My zdecydowaliśmy się na urokliwie położone przy rzece Grannys Campsite, czyli Pole Namiotowe Babci :). Miejsce to zostało nam polecone przez kilka osób, które zatrzymały się tam w przeszłości. Główna atrakcja, którą przyciąga turystów do Garnnys jest stary pociąg w kolorach tęczy przerobiony na hotel. Przywitał nas Brian, bardzo sympatyczny długowłosy hipis. Rozmawiał z nami tak, jakbyśmy byli przyjaciółmi od wielu lat. Busika zaparkowaliśmy pomiędzy rzeczką a pastwiskiem, na którym pasły się konie. Piękne słońce, zieleń, śpiew ptaków, konie, czego więcej potrzeba do szczęścia? Nic…. Nawet po bardzo krótkim czasie w Nimbin można odczuć, jak bardzo harmonijnie żyją tam ludzie. Dla tych, którzy nie lubią wielkomiejskiego chaosu, stresu, to istny raj. Wydawałoby się na pierwszy rzut oka, że Nimbin utrzymuje się tylko z handlu ziołem. Częściowo to prawda, jednak większość mieszkańców to artyści tworzący sztukę na sprzedaż (choć nie tylko), terapeuci medycyny alternatywnej, instruktorzy jogi, wróżki. Na głównej ulicy jest wiele sklepów z pamiątkami (głównie przedstawiającymi liść marihuany), kawiarnie ze świeżo parzona kawa i jeszcze gorącymi domowymi wypiekami, restauracje z pysznym jedzeniem. Mieszkańcy Nimbin starają się żyć samowystarczalnie i w zgodzie z naturą, dlatego większość z nich sama hoduje warzywa , owoce, drób i zwierzęta. Żyją ekologicznie. Energię dla miasta oraz własnych posesji czerpią z generatorów elektrycznych napędzanych wiatrem, wodą lub energią słoneczną. Miasto posiada centrum komunalne, gazetę, stacje radiowa NimFm. W dniu naszego wyjazdu postanowiłam sprawdzić nowe emaile, i poczytać o tym, co dzieje się w świecie. Znalazłam jeden komputer w przytulnej kafeterii. Trochę mnie to zdziwiło, ale widocznie ‘Nimbinczycy’ nie lubią tracić czasu na ślęczeniu przed komputerem. Gdy tak sobie siedziałam, pijąc słodką pachnąca kawę i zajadając się ciastkiem, kątem oka obserwowałam lokalnych ludzi. Wchodzili co jakiś czas do ‘mojej’ kawiarni z zapytaniem do właścicielki czy potrzebuje więcej ciastek różanych, lub świeże pomidory na kanapki lub chleb. Niektórzy wpadali na szybka kawę i pogawędkę. Wszystko to z dużym uśmiechem i kilkoma miłymi słowami. Gdy widzi się tak ciepłe wzajemne, sąsiedzkie stosunki robi się miło na sercu. Pytanie – dlaczego cały świat nie jest taki? W drodze z kawiarni widziałam też grupkę dzieci maszerujących przez miasto w przebraniach, z wielkim zaproszeniem na szkolne przedstawienie. Słodki widok. Kiedyś chciałabym tam wrócić i zobaczyć, że wciąż żyją tam starzy i młodzi, dzieci kwiaty, w harmonii ze sobą i naturą, wbrew zasadom, przepisom i nieprzychylnym opiniom.