Usiadłam. B. szturchnął mnie w bok. Te końskie zaloty zaczęły mnie już irytować. Stanęłam nad nim i z teatralną przesadą zakrzyknęłam: - Co ty sobie wyobrażasz, szczeniaku?!
Chociaż nie należę do małych dziewczynek, on ledwie uniósł ręce, złapał mnie w pasie i posadził przy sobie, na piasku.
- Siadaj, bo się rozsypiesz ze starości babciu… Oleńko…
- Oleńko?
- To chyba zdrobnienie od Aleksandry, prawda? Brzmi lepiej niż "Olka".
Z pewną obawą oparłam się o niego plecami. Objął mnie ramieniem. Wiedziałam, że K. się to nie spodoba, ale też czekałam na to blisko rok. Na jego bliskość. Zaczął głaskać mnie po głowie. Potem wygłupialiśmy się. Gilgotki, przepychanki, tarzanie się w piasku. Wszystko stawało się płynne, odrealnione. Nie było konkretnego początku, a przynajmniej ja go nie pamiętam. Wiem tylko, że w którymś momencie K. i P. zniknęli. To nie ja o nich zapomniałam, ani ich nie zignorowałam. Oni po prostu zniknęli, podobnie jak knajpa przy bulwarze i tych kilka grupek młodzieży porozsypywanych na plaży w pewnej odległości od nas. Było trochę piasku pod nami i wycinek nieba nad nami, dookoła pustka. W którymś momencie po prostu odkryłam ze zdziwieniem jego język w moich ustach. Nieoczekiwanie, nagle. Myślałam tylko "przecież to ON, jestem z NIM". Wpadliśmy w zupełny trans. Zmienialiśmy konfigurację ciał względem ograniczonej przestrzeni, piasku, siebie nawzajem. Dwa ciała zawieszone w kosmicznej pustce, złączone ustami, których nie mogliśmy od siebie oderwać. Być może z zewnątrz wyglądaliśmy jak zwierzęta zwarte w bezrozumnej i bezuczuciowej masie. Być ktoś nas zauważył i z obrzydzeniem myślał: "Przecież to ohydne, jak dwa psy na trawniku.", ale nie obchodzi mnie to. Wiedziałam tylko, że pod bluzką na mojej skórze, czułam JEGO rękę, że całowałam, JEGO usta, na które tak długo czekałam i do których tak tęskniłam. Nie całował dobrze, wyczuwałam jego nieporadność, nienasyconą impulsywność, zupełnie jakby chciał przeniknąć mnie językiem na wskroś.
- Przesuń się, bo leżysz mi na pęcherzu, a nie chcę teraz wstawać. Wyrwał mnie z transu. Podniosłam na chwilę głowę. K. gdzieś zniknął. Przemknęło przeze mnie coś na kształt wyrzutu sumienia, ale zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. P. siedział odwrócony do nas plecami i spokojnie popijał swoje piwo. Spojrzałam z powrotem na B., uśmiechnęłam się zarówno na zewnątrz jak i do wewnątrz, do samej siebie i z momentem, gdy nasze usta ponownie się złączyły, cały świat znowu zniknął. Miałam zamknięte oczy, po raz pierwszy całując kogoś, miałam zamknięte oczy. Nie było ważne, czy jest mi dobrze, czy źle. Wczuwałam się w niego. Gdy przyciskał mnie do siebie, wtulałam się w niego jeszcze mocniej. Słuchałam jego oddechu i oddychałam w tym samym rytmie. Nie myślałam o niczym i nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, miałam wrażenie, że to tylko powtórka z wielokrotnie śnionego snu i że zaraz na pewno się obudzę. Podciągnął moją bluzkę do góry i zaczął całować mój brzuch. Zanurzyłam dłoń w jego włosy i czułam, jak kosmyki przesuwają się między palcami. Każde, pojedyncze pasmo. Mocował się z zapięciem od stanika.
- Co z nim jest nie tak? Nie mogę go rozpiąć.
Naprowadziłam jego ręce na zapięcie.
- To jest kostium kąpielowy, dlatego ma nietypowe zapięcie. Tu jest przerwa, musisz z niej zsunąć materiał.
- Wymyślne.
Rozpiął. Mimowolnie rozejrzałam się dookoła. Naprawdę nikogo już przy nas nie było. Byliśmy zupełnie sami. Usiadł, a ja okrakiem siadłam na jego udach. Delikatnie gryzł moje sutki. Właściwie po raz pierwszy tego wieczoru poczułam jak rozkosz i podniecenie gorącem rozpływają się po moim ciele. Krew płynęła szybciej i słyszałam jej cichuteńki szum w uszach. Po chwili znów zetknęliśmy się językami. Całował natarczywie, wręcz agresywnie i tak samo postępował z moim ciałem. Ale nie przeszkadzało mi to. Chciałam, żeby nigdy nie kończył, żeby nie przerywał. Falami nachodził mnie strach, że mimo wszystko ta scena okaże się tylko kolejnym wytworem mojej skupionej na nim wyobraźni. W tym momencie przestał całować. Patrzył mi w oczy i głaskał mnie po twarzy. Ujmował ją dłonie i odgarniał włosy. Był to jednocześnie najpiękniejszy, najbardziej czuły i przerażający moment całego wieczoru. Jego oczy nadal nic nie wyrażały. Piszę "nadal", bo niezależnie od tego, czy B. śmiał się, denerwował, fukał po swojemu przez nos, czy po prostu mówił, jego oczy zawsze miały tak samo pusty, martwy, nieprzenikniony, zimny, kamienny wyraz. Wydawało mi się, że jest to wyraz permanentnego, tępego bólu, ale nigdy nie dowiedziałam się tego na pewno. Jego oczy były dwoma osadzonymi na stałe w twarzy niewielkimi turkusami, z dwiema maleńkimi, czarnymi plamkami po środku, bo jego źrenice też nigdy nie rozszerzały się, ani nie zwężały, a przynajmniej ja nigdy tego nie zauważyłam, choć jego oczy były tym, co obserwowałam najczęściej. To one były chyba tym, co tak mnie w nim fascynowało. Jego oczy z ich martwotą nie dawały mi spokoju. Prowokowały do snucia setek domysłów na temat źródła ich martwoty. Zgadywałam ból, ale Bóg jeden wie (a poza nim chyba tylko B.), czy miałam rację. Były zagadką, tajemnicą, wieczną zadrą, drzazgą. Bałam się ich i kochałam je do szaleństwa. Dla wywołania w nich odrobiny ciepła gotowa byłam na najdalej posuniętą uległość. A trzeba podkreślić, że uległość, czyli wyrzeczenie się własnego "ja" i jego potrzeb była tym, czego nienawidziłam najbardziej. W swoim głębokim egoizmie, którego nigdy nie ukrywałam, a do którego jednocześnie nie chciałam się przed sobą samą przyznać, nie wyobrażałam sobie życia, postępowania wbrew sobie.
Całowaliśmy się znowu. Przez chwilę jeszcze patrzył na mnie, po czym ukrył turkusy pod powiekami. Obsunął moją bluzkę i skoncentrował się na ustach. - Sorry, macie może papierosa?
(Tak nawiasem mówiąc, to specjalnie dla niego przez trzy tygodnie rejsu męczyłam się odmawiając sobie wszystkiego - papierosów, bo B. nie palił i nie znosił palaczy oraz jedzenia, bo jak zawsze przy okazji rzucania palenia, żarłam jak smok. Tak, żarłam, tego nie można było nazwać jedzeniem, a przecież nie miałam prawa utyć, bo wtedy B. już w ogóle by na mnie nie spojrzał.)